
Lipiec
Wisła wyschła. Jakiś Polak nad nami latał w kosmosie. – Zginął Diogo Jota – pewnego popołudnia powiedziałem Dziecku, które zbiera karty piłkarskie i okazało się, że Dziecko wie kto to i zrobiło mu się przykro. Mnie zresztą potem też, bo tiktoki zaczęły mi podsuwać historie z Diogo i nauczyłem się ich na pamięć. Następnie na tiktoku przyszła powódź w Teksasie, porywając dom pełen małych śpiących dziewczynek i brzmiało to jak jakaś koszmarna adaptacja „Czarnoksiężnika z Oz”. Świat składał się z tysięcy katastrof.
Dzięki wysiłkom władzy, nawet bardziej tej niż tamtej, robiło się coraz brunatniej. Jeśli zaczęło się licytację, znosząc w praktyce prawo do azylu i opowiadając banialuki o obcych, teraz nie należało się dziwić, że to całe zgromadzenie narkatolików spod ciemnej gwiazdy uderzy mocniej. W końcu łapanek i donosów uczyło się na wschodniej leśnej granicy (która, jestem pewny, miała znieczulić nas na uchodźców z Ukrainy, ale wtedy, zimą dwudziestego drugiego, to nie działało, dopiero teraz uchodźcy, imigranci połączyli się w jedną antynarodową masę niosącą nam zagrożenie i – częściej – pizzę na skuterze). Przemoc zyskiwała akceptację. Tymczasem rząd niemocy upadał już drugi miesiąc.
To się źle skończy, piszę wiadomość. Maszerujący rozhisteryzowani mężczyźni, którzy polują na obcych na – ponoć – chwilowo zamkniętych granicach. Odwrócony język triumfalnie powrócił.
Wieczorem kupujemy nowe walizki.
