
Notatki z wojny domowej
Moja bańka po niedzielnym wieczorze zaczyna przypominać namiot tlenowy.
Jak przyjechałem na studia tutaj, jednym z największych strachów była postać gościa w dresie z szalikiem, który cię skroi jak wracasz za późno albo jedziesz nocnym albo zabłąkasz się w labiryncie centralnej. To były przecież czasy kastetów i maczet, dopiero się podnosiliśmy po epoce, z której zapamiętaliśmy dziwnie brzmiące ksywy jak Słowik czy Baranina. Pogarda: oni z wytatuowanymi nazwami klubów, napakowani, skandowali wulgaryzmy a ty niczym Stanisław Kostka mdlałeś, byłeś ambitny i miałeś osiągnięcia. Dlatego teraz taki szok poznawczy, że jeden z nich został prezydentem a ty nie. Że może należało inwestować w koks a nie podręczniki. Nie ma nic gorszego niż urażona duma Rastignaca.
Skąd aż połowa? – przychodzi mi na myśl, ale zaraz sobie przypominam o dwukółkach przejeżdżających po stopach na hali albo o wzroku i łokciach pasażerów w sto dwadzieścia dwa, gdy tłok albo o syku w kolejce, że ukraiński akcent. Nie ma we mnie zdziwienia. Po prostu ludzie, których nie lubię wybrali człowieka, którego nie lubię.
Po obu stronach granicy przecinającej nasze mieszkania, prace i kable internetowe jeszcze buzują emocje. Chodzimy od pokoju do pokoju i po minie widać, kto jak głosował.
Wygrani przeklinają przegranych. Przegrani nie podnoszą się po porażce.
W sejmie. Akurat festiwal antyukraiński. Zgodnym chórem prawie wszyscy wypominają historię, całe partie solowe napisane za murami Kremla. Niewdzięczni, sami sobie winni, jakbym rozmawiał w Pobożnie.
Nie zasługujemy na nic innego niż to, co nas spotkało.
