
Ślimak, ślimak pokaż rogi
Postanowiłem rano do piekarni. Po wilgotnych płytach chodnikowych na drodze sunął lepkim śladem ślimak z brązowym domkiem.
Piekarnia należała do popularnej w mieście sieci, która rozwijała się po osiedlach. Otworzyli ją całkiem niedawno na rogu w miejscu, w którym żaden biznes nie utrzymywał się za długo. Była tam już cukiernia, restauracja indyjska i restauracja krajowa. Teraz, o siódmej trzydzieści, pachniało pizzą i drożdżówkami.
Piekarnie o poranku należą do miejsc najpiękniejszych. Ta, w której piliśmy kawę w Be., ta w Cannes w rosyjskiej dzielnicy. To samo słońce przedzierające się przez okna. Syk ekspresu. Zapach ciasta. W mojej osiedlowej piekarni tymczasem trwała awantura.
Gość żądał wydania ze stu złotych, przy czym w kasie nie było jeszcze gotówki. Wrzeszczał na ekspedientki i obruszał się, że on, klient, musi na cokolwiek czekać. Cała harmonijna uwertura poranka sypała się w gruzy.
Kiedy mnie pytają, a czasem mnie pytają, co sądzę o wyborach, to opowiadam o tym awanturującym się gościu w piekarni rano. Nie, nie szukam banalnych metafor. Po prostu tu nie może być inaczej (zresztą są rzeczy ważniejsze: ładne poranki, cudze wiersze, talerz ramenu).
Kiedy wracałem, na chodniku znalazłem połamaną skorupkę i zmiażdżone ślimacze ciałko.
