
Julia Szczepaniak, Warszawa to mój Nowy Jork, Novae Res 2025
Nie może zacząć się inaczej niż od tego zdania: w sto szesnaście jadą dwie początkujące pisarki. A może, teraz dopiero przychodzi mi na myśl, dwie zaangażowane czytelniczki albo i bookstagramerki z całą ich ogromną egzaltacją? W każdym razie, czytając „Warszawę…”, jedną z nich wybieram na narratorkę.
Zresztą mój ulubiony fragment debiutanckiej powieści też dzieje się w komunikacji miejskiej:
W czwartki po basenie biegłam zawsze jak najprędzej, by zdążyć na jeden z nigdy nieczekających autobusów, by zabrał mnie na przystanek o trywialnej nazwie Uniwersytet 02 (s. 54).
(To był mój przystanek, tyle że ani 174 ani 192 już na nim się nie zatrzymuje).
Literatura oznaczać powinna oderwanie od jednostkowego i przejście do uniwersalnego, tak mnie kiedyś uczyli, gdy chciałem być poetą. „Warszawa to mój Nowy Jork” stanowi rodzaj prywatnego wyznania, za to przywołującego mnie z przeszłości, tego, który przyjeżdża do miasta, którego nie znosi, zostawiając to, co kocha. Może dlatego wybaczam i obecną w powieści egzaltację, i redakcyjne niedociągnięcia. Odkrywam siebie w cudzym tekście. Zawsze wygląda tak samo – ten pierwszy rok, zagubienie na Stacji Centralnej, obcość i autobusy miejskie.
Pochłaniam w jeden wieczór.
(Jeśli czegoś miałbym się uczepić to pretensjonalnego tytułu – ki diabeł Nowy Jork? – oraz ostatniego rozdziału: nie wiadomo czemu autorka miesza w swoją narrację milczącego dotąd adresata swoich westchnień).
