
Kolejny maj
Czytam poprzednie maje i olśniewa mnie myśl, że to jednak jest literatura: kieszonkowa proza, forma przetrwalnikowa życia.
W szesnastce od Bankowego dwa psiecka na rękach urządzają awanturę. Głos zapowiadający przystanki, jakaś awaria, odbija się niczym kazanie w gotyckiej katedrze.
Za oknem koreańskiego baru na Żoliborzu unoszą się komunijne panny, z antresoli można dostrzec jedynie ich bujne białe suknie. Rozmawiamy o mijających dniach i nagle orientuję się, że od pewnego czasu jeżdżę na gapę.
Puchata szara kitka zwisa spod koszulki, zbyt duża na breloczek. Dziewczynka, przechodząca na Hoovera, musi być therianką.
Tłok w sto dwadzieścia dwa. Ten agresywny na drzwiach obok przygląda mi się pobieżnie: a ten czyta książkę, k.rrrrwa. Drżące R w jego głosie zaczyna wibrować. Ze zdenerwowania wysiada na Sadach.
Zupełnie inaczej ten maturzysta w czarnym rozmawiający z własną marynarką (tak to przynajmniej wygląda). Wycisza R, przez co każda z licznych k.rew traci dźwięczność. Zdał przedostatni egzamin, zjadł pączka i opowiada, że kręcił z nią dla beki, ale okazało się, że jest ładna i fajna. Czy jestem debilem? – retorycznie pyta marynarki.
W środowe popołudnie nadciąga pachnąca młodymi liśćmi ulewa. Z Powązek płyną komunijne na paluszkach, żeby rąbkiem nie zahaczyć o kałużę.
