

Annie Ernaux, Życie zewnętrzne, tłum. Anastazja Dwulit, Czarne 2025
Nie mogę napisać, że „Życie zewnętrzne” jest odkrywcze, bo sam czynię podobne notatki. Może ktoś by je kiedyś wydał, ale wówczas będę już tylko epigonem noblistki. Ernaux, o czym zresztą sama mówi w przedmowie, tworzy prozatorski odpowiednik fotografii ulicznej, udźwiękawia kadry ze stacji i wagonów kolejki RER, z supermarketów i sklepów mięsnych.
Zamiast RERu mam sto szesnaście i sto osiemdziesiąt (wcześniej, na początku jeszcze tramwaje), podsłuchuję na Hali Mirowskiej i w samie (co jakiś czas zmienia się układ pozostałych sklepów, do których chodzę i nie potrafię rozpoznać już ich topografii).
Ja także, krążąc w tłumie po ulicach i sklepach, jestem nosicielką życia innych ludzi (s. 70). Fascynujące jest wyobrażanie sobie, co by było, gdyby wszyscy prowadzili takie dzienniki zewnętrzne, notując mijanych ludzi, ich słowa i zachowania. Powstały w ten sposób zasób tworzyłby nadbudowę nad naszym życiem, zamieniając nas w bohaterów literackich. Stalibyśmy się prozą.
Ernaux wyczulona jest na zmiany: pojawianie się i likwidację sklepów w galeriach handlowych, korekty sieci komunikacji miejskiej. Pisze nawet: każde zniknięcie sklepu w centrum handlowym oznacza śmierć jakiejś pełnej pragnień cząstki mnie samej (s. 77). Kataloguje żebraków, ich karteczki z prośbami i formułki, które wypowiadają. Jednocześnie jej oko dostrzega zmysłowość świata widzianego; te drobne szczegóły, bieliznę Chantal Thomass. Notatki ułatwiają radzenie sobie z widzianym, ba, mogą wypowiadać niewypowiadalne.
Ich tłem filtrowanym przez narratorkę pozostaje wojna w Bośni. Wyparta później przez inne obrazy, ale wtedy obecna i przeszywająca, pierwsza od półwiecza wojna w Europie.
*
Do zapisów z lat 2012-2013 mam za to stosunek ambiwalentny. To chyba jeszcze ta epoka, kiedy i my jeździliśmy do dużego Auchana na Woli, tak samo dwupiętrowego jak ten w centrum Trois Fontaines.
W maju 2014 zapisywałem na tamtejszym parkingu: Nie chodzi o naśladowanie innych. Centra handlowe są przecież liryczne i nastrojowe. Niebo nad nimi pachnie grillowaniem (jest sobotni, majowy wieczór), a tu takie wielkie betonowe zagubienie (zapisałem w komórce: na czerwonym A usiadła siwa wrona).
Ale prawdziwe życie toczyło się gdzie indziej, w samie albo na targu. Choć nazywałem centra lirycznymi, w gruncie rzeczy – męczyły mnie. Od pierwszego dnia, od pierwszej wizyty w Leclercu na Zana, później miejscu naszych mało romantycznych schadzek, przytłaczały. Niemniej, jeśli się dobrze zastanowić, nasze życie składa się z ciągu ulubionych sklepów. Każdy jego etap ma jakiegoś Auchana, ulubionego Lidla, najczęściej odwiedzanego Aldiego; Hypernovą, Alberta, mówiąc o tych, które zniknęły z topografii i biografii.
Nie, to kłamstwo, centra handlowe nie są liryczne (może to zresztą był sarkazm?) Za to – zgodzę się z autorką – istnieje jakaś specjalna melancholia hipermarketów (s. 221).
