
Trzeci maja
Siedzieliśmy w barze nad Pilicą. Całkiem bystro nurt przeganiał łabędzie. Nieliczni kajakarze nie musieli wiosłować. Kawa była całkiem niezła. Powietrze nie za parne. Burza miała przyjść dopiero wieczorem.
Przy stoliku obok całkiem spora gromadka. Pani z baru też podeszła. Policjant-emeryt, humor jak pijanego wujka z wesela, zaczął i się posypało. Niewdzięczni Ukraińcy, pasożytniczy Ukraińcy, tchórzliwi Ukraińcy, rozpychający się Ukraińcy – całe majowe o nich. Na koniec argument nie do zbicia: mieszanie krwi, które niszczy naszą polską czerwień.
Pomyślałem, że podejdę, ale dostać w mordę nad Pilicą od prawdziwej, zwyczajnej Polski w jej święto, to jednak chyba za dużo. Tacy wlaśnie się okazujemy, jeśli wystawisz głowę spoza swojej bańki, spoza swojego pokoju.
*
Pełno ich na placach zabaw – mówili też w barze, więc pojechaliśmy na plac zabaw. Nowiuteńki. Park grilli wyglądał jak pogrzebowe stosy nad Gangesem, a to była wciąż Pilica. Dzieci kłębiły się i błyskawicznie dorastały na drabinkach i karuzelach, niczym poczwarki porzucając swoją dawną powłokę. Imago, imago, żółte motylki, biało-niebieskawe motylki.
Nieopodal w rynku siedział Jeremi Przybora i podawali lody o smaku chleba z cukrem, które chrzęściły w ustach. Kwietniki przypominały omu z baśni oglądanej wieczór wcześniej.
Imago, imago. Nie mógł odegnać owadzich myśli.
