
Notatki kwietniowe
W poniedziałki o tej porze stają na rękach. Podrywają się i pozostają przez chwilę w powietrzu, by potem gwałtownie lub delikatnie opaść. Rodzice przypatrują się z zza wielkiej szyby. Niektórzy udający, że nic nie widzą, przeglądający notowania giełd, inni wprost przeciwnie – niemo zastanawiający się, czy sami potrafiliby tak się unieść. W poczekalni mają darmową kawę, rodzice jednego rodzeństwa, ich garderoba warta jest tyle, co mój samochód, ćwiczą uniesienia, tuląc się i chuchając sobie w szyje. Popijam kawę, staram się skupić na czytanych opowiadaniach.
*
Kiedy wróciliśmy w tamtą sobotnią noc, miasto właśnie odżywało po burzy śnieżnej. Samoloty gromadziły się stadem wzdłuż białego terminala. Kierowca taksówki był mistrzem small-talku. Dzięki czemu omówiliśmy zarówno prognozy, jak i anomalie tego kwietnia. Trudno zresztą mówić o nadejściu wiosny, skoro nie było – jak zresztą od kilku lat – prawdziwej zimy. Brakowało końca, aby mógł nastąpić początek.
*
Nawet nie umiem opisać tego, co teraz ćwiczą. Nie rozróżniam lewej i prawej, więc próba z góry skazana jest na porażkę. Z rozbiegu opadają na ręce, wyrzucają w górę tułów, a następnie starają się opuścić nogi mostkiem na materac. Niektórym się udaje. Mniejszym i zwinniejszym. Robi się na tyle trudno, że zarówno ojcowie, jak i matki spoglądają przez szybę. Gdzieś podskórnie trwa cicha rywalizacja. Moja daje radę – chwali się jedna matka innej, która dopiero teraz, na kwadrans przed końcem przyszła do poczekalni.
*
W tamtym internetowym życiu lubiłem publikować cytaty z czytanych książek. Robiłem zdjęcie danej strony, wycinałem zdania i dodawałem coś od siebie, coś, co wydawało się zabawne albo odkrywcze. Dostawałem za to lajki. W końcu w tej zabawie chodziło o lajki.
Byłem więc ja rzeczywisty, zamknięty w schowku na szczotki, którego życie regulowały liczne systemy służące urzędniczej wydajności, na które pisałem skargi. Ja numer dwa, doszlifowany i dopracowany bohater fejsa, stawiający sobie za cel dostarczanie wysokiej jakości kontentu złożonego z wysublimowanych zdjęć, fragmentów poezji oraz relacji z rozlicznych muzeów. Bardzo podobny do drugiego byłem trzeci ja – instagramer ujmujący rzeczywistość w kwadraciki i ciągle szukający dookoła kadrów, miłośnik detali i nieodkrytych widoków. Ja, autor dzienników, wersja czwarta, rozczarowany numerem pierwszym i rozumiejący ułudę numeru drugiego, niepublikowany literat, ufający entropii. Wreszcie postać najbardziej fantazyjna: numer piąty, wędrowiec nad morzem internetów, zazdrosny o cudze życia, przemierzający kilometry fidu.
Z nas pięciu zostało nas dwóch.
*
Kiedy czytam dobre opowiadania, udziela mi się narracja. Lubię bardzo ten moment odrywania się od chronologii i faktów i przenoszenia się w język. Moim bohaterom zwykle nie udzielam głosu. Zakradam się do nich, podglądam: być może znudziła was już ta metafora z chrząszczami, ale okazuje się niezwykle przydatna. Albo z rodzicami obserwującymi gimnastykę swoich pociech. Ja, szyba, reszta świata.
*
Kierowca sto szesnaście jest nerwowy. To przez bezustanny korek za Gdańskim. Rozjusza najspokojniejszych, nawet mnie, nic więc dziwnego, że gościa denerwują zarówno kierowcy osobówek, jak i pasażerowie. Obserwuję miasto. Niespodziewanie zrobiła się wiosna. Przyszła do nas z kraju Basków, tam, gdzie śledziliśmy przez kolejne dni jak wszystko zaczyna zielenić się i kwitnąć. Tu to samo. Śladu nie ma po burzach śnieżnych. Gwałtownie zmienia się pora roku: z otchłani w wiosnę.
Pewnie dlatego w Palmową Handlową poniosło nas do sklepu ogrodniczego. Dwa bieguny roku: przed Bożym Narodzeniem Obi na Krakowskiej, przed Wielkanocą – ogrodniczy na Płochocińskiej. Wymiana zmarłych na żywych, zmartwychwstanie. W tym roku żal za sundawillą podobny do żałoby Dziecka po utraconym kotku. Jej wąsy właziły nam do łóżka, nim zapomnieliśmy o niej przed przymrozkami tego roku. Ile lat z nami była? Więcej niż Dziecko, może nawet piętnaście. Starała się, nie powiem, dotrzymywać nam towarzystwa.
W każdym razie kupujemy nowe krzewy na balkon. Ładujemy cały wózek chudych patyków, zieleniejących na czubku i do tego jeszcze dwie małe roślinki. Nigdy o takich nie słyszałem, nazywają się pantofelniki i wyglądają jakby pomalowała je Yaomi Kusama.
