
Na samym początku mojego pisania, wkurzałem się, że ktoś śmiał nie świętować 27 stycznia. Dla mnie, przybysza z krainy zapomnianych sztetli, pamięć o Zagładzie była wewnętrznym obowiązkiem. Wszyscy tacy byliśmy, ci od praw człowieka, noszący w sobie narodową winę za milczenie, wydawanie, wymazywanie. Zajmować się prawami człowieka na początku wieku znaczyło bowiem walczyć z antysemityzmem dookoła. Ale oto karma wraca.
Siedzę na spotkaniu w muzeum na Kazimierzu. Osiemdziesiąta rocznica wyzwolenia Auschwitz jest po popołudniu, a tutaj w ciemnej sali odbywa się wiec. Są izraelskie szychy, są z nowego Departament of State. O ironio, Polskę reprezentują wiceministerki sprawiedliwości, co dziwne, biorąc pod uwagę, że premiera Izraela ściga trybunał karny (nie będzie to pierwsze moje zdziwienie).
Ton nadany jest od razu przez przemawiających: o potworach z Gazy, o przywracaniu sprawiedliwości, o niepokonanym Izraelu. Zagłada zręcznie łączy się z uzasadnieniem wojny. Obsceniczna relatywizacja, o którą mówcy oskarżają każdego, kto ma o Gazie inne zdanie, dokonywana jest właśnie tutaj. Pani z Unii Europejskiej stwierdza: sytuacja w Gazie jest trudna. Są zbrodnie nieporównywalne i zbrodnie niezbrodnie. Holokaust można porównać z terroryzmem Hamasu, starcie z ziemi Gazy – w żadnym wypadku.
Arabskie niemowlęta umierają mniej interesująco – dopowiadam, bo pani z Unii jakoś nie dodaje.
Wiec kończy się. Hasła wygłoszone. Niewinność potwierdzona. Chwała bohaterom IDF. Brawa. Sala wstaje (nie mogę wstać, bo piszę). Dostojni goście wsiadają do czarnych limuzyn w kierunku Auschwitz.
Z jednym się zgodzę: nie można tej rocznicy obchodzić, nie myśląc o Gazie. To potworne spotkanie to jedno wielkie bezczeszczenie ofiar Zagłady, uzasadnianie nimi innego ludobójstwa.
(Pierwotnie wpis nosił tytuł: jak zostać antysemitą w ciągu półtorej godziny)
