
Katarzyna Roman-Rawska, Zaśnięcie Anisy. Opowieść o polskich starowierach, Czarne 2024
Wypisałem sobie nawet numery stron (83 i 109), żeby z nich cytować, ale od cytatów lepsze są anegdoty.
Na placu Wilsona podeszła do mnie jakaś kobieta i nachyliła się, żeby spojrzeć na tytuł. Wyglądało to przedziwnie, bo wykonywała figurę cielesną nietypową dla przystanków autobusowych. Aha, czytałam – stwierdziła. – Szczególnie pierwsze rozdziały dobre. Nadjechało sto dwadzieścia dwa. Mnie akurat bardziej poruszała końcówka: nie liryczna opowieść o dzieciństwie, ale twardy reportaż o próbie przetrwania niknącej społeczności.
Zacząłem myśleć o innych: o chasydach, którzy odczuwali w sobie Wszechmogącego; o mariawitach i objawieniach Mateczki; o tych wszystkich dziwnych personach, których teologiczne wynurzenia czytuję na krańcach internetu. Przez wieki boża iskra pojawia się w najmniej spodziewanych momentach i uparcie nie daje o sobie zapomnieć.
Chcielibyśmy widzieć w nich egzotykę, nasze własne archipelagi położone wśród złotych łanów (zastąpionych obecnie przez przemysłową kukurydzę), gdzie czas miałby się zatrzymać. Przecież starowierzy (a właściwie – szedłbym za ortografią proponowaną przez autorkę – Starowierzy) to czysta autentyczność, której poszukujemy, którą obiecują przewodniki turystyczne. Można się z tym kłócić, ale to właśnie ta ciekawość pcha nas do księgarni po „Zaśnięcie Anisy”. I chwała Katarzynie Roman-Rawskiej, że nie ulega pokusie mitologii, że z krainy, którą mogłaby opisywać „Inwokacja”, szybko prowadzi nas do zwyczajności.
