dziennik podróżny 20/24

Czwarta podróż do granic Starego Świata (odc. 2)

Grenada

Istotą Andaluzji (zawsze jest po śladach – zapisałem ostatnio) jest poszukiwanie śladów Minionego: liter obcego alfabetu, sadzawek i drzewek pomarańczowych na dziedzińcach, rozgwieżdżonych sufitów. W tym rzecz, że Minione jest fantazmatem. Maurów pokonano, Żydów wygnano, idylla sugerowana w opisach dla współczesnych turystów nigdy nie zdążyła zaistnieć (jeśli już, to w mitycznym Palermo Jarosława).

Grenada, listopad 2024 r.

Nad Alhambrą wisi półksiężyc. Wąskie białe uliczki pachną omańskim kadzidłem i wodą różaną. Arabscy kupcy sprzedają orientalne dywany i chiński szmelc. Albaycin jest na powrót mediną a nieśmiała kelnerka w marokańskiej herbaciarni przynosi srebrny imbryk z miętową herbatą i słodkie ciasteczka.

Wieczór jest ciepły, wspinamy się schodkami Albaycin, aby ujrzeć ów sławny widok: twierdzę emirów na tle osnieżonych gór. Domy wydają się opuszczone, zdane na łaskę turystów jak w Alfamie. Czarnym markerem wypisują na nich poezje. Tłum zasiedla tarasy. Gra orkiestra Gitanos, dzieci obsiadają ramiona. A potem nagle rozchodzi się, pędzi do hoteli i pensjonatów. Szczęśliwy, że doznał owego zachodu słońca, opisywanego jako unikalny.

A kiedy ponapawaliśmy się orientem, zaszliśmy do małej amalfitańskiej knajpki (bo po Maurach i Hiszpanach teraz Włosi powoli opanowywali Grenadę), w której z jedzenia uczyniono obrzęd. Kelnerka w czarnych dżinsach wwoziła na salę wielkie koło parmezanu, podczas gdy jej kolega bawił się ogniem nad makaronem. Półksiężyc w tym czasie zdołał zejść już nisko nad miasto.

Grenada, listopad 2024 r.

Każde andaluzyjskie miasto jest kolebką flamenco. To jedna z pierwszych rzeczy, których nauczyłem się w podróżach tutaj. Można dowiedzieć się o tym w Sewilli i Kadyksie, w Grenadzie potrzeba nieco wyobraźni. Tutejsze flamenco rodzi się w jaskiniach za miastem, gdzie wieczorami zbierają się Gitanes. Te dziewczynki z portretów na ścianach staną się wielkimi gwiazdami i odejdą z grot w wielki świat. Flamenco jest tutejszym bluesem: rodzi się z biedy, dosłownie spod ziemi, spod spalonej słońcem, spękanej powierzchni.

Znużone wycieczki przesiadują na schodach pod katedrą. Królowie katoliccy śpią w kaplicy obok. Zresztą, to ich pośmiertna porażka, tłumy wolą oglądać baśnie z tysiąca jednej nocy niż ich marmurowe twarze i żelazne trumny. Nie wolno fotografować, dać im święty spokój. Nie pokazywać magnesików-arabesek.

Kordoba, listopad 2024 r.

Kordoba

Poza wszystkim opowieść podróżna to są te godziny, gdy krajobraz się zmienia i numery autostrad. Jednostajne loga stacji benzynowych, przekwitłe krzaki oleandrów między pasami ruchu. Kiedy dojeżdżamy, wieczór topi się w Gwadalkiwirze.

Strażnik wpuszcza nas na wieżę Alkazaru, chociaż przybyliśmy parę minut za późno. Biegniemy po zamkowych korytarzach i stajemy nad miastem. Drugi nam nie ufa i przychodzi sprawdzić, czy dotarliśmy cali.

A potem jest nocny ogród Alkazaru, koncert żab, muzyka z ujeżdżalni. Wiszą nad nami gwiazdozbiory i wpadają do stawów. Tego wieczora w starbuniu naprzeciwko Mezquity zmienia się czas: zdejmują dyniowe ozdoby i wnoszą choinkę. Jedni z ostatnich gości, którzy widzą jesień:

prawdę mówiąc bardziej zapamiętałem tę przemianę niż pięćset czterdzieści cztery filary katedry.

W podwórkach domów czekają starsze panie, które za co łaska życzą miłego zwiedzania, chyba że są nie w humorze, jak się zdarzyło tej jednej przy ulicy św. Bazylego, numer zapomniany. Metoda jest genialna w swojej prostocie: wpuszczasz do siebie obcych, malujesz doniczki, pozwalasz kotu łasić się do nóg, prezentujesz monstery (ach, pałają do nich urzędnicze serca). Wszystko na swój czas: domy powoli umierają, starsze panie coraz starsze, zieleń coraz bardziej zaborcza.

(Nie sposób, w czasach katastrofy, planować przyszłości).

1 Comment

Dodaj komentarz