dziennik 62/24

fot. Dz. U.

Sceny z życia pozasezonowego

1.

Poza sezonem hotel był opustoszały. Na jachtach w przystani przesiadywały czaple, na plaży przysypiała para łabędzi. Na powierzchni sztucznego jeziora słońce układało pomarańczowe i niebieskie paski. Mój pokój wychodził niestety na parking, więc żadnych estetycznych uniesień. Poza tym nie miał gniazdka przy łóżku, więc do wyboru pozostało mi rozstać się z telefonem albo go rozładować. Wybrałem to drugie.

Było to szkolenie wyjazdowe. Gość, który je prowadził lubił Tuwima (to plus) i opowiadał żenujące dowcipy, oślizgle kierujące się ku relacjom męsko-damskim (minus jak z hotelu na drugą stronę akwenu). Połowę zajęć zajmowałem się pielęgnacją swojej irytacji. Potem słońce wychyliło się zza chmur, rozświetlając jezioro i salę szkoleniową.

Nie należy mówić wydaje się, powiedział Żenujący a ja przypomniałem sobie, że w tych notatkach to jedno z moich ulubionych słów.

2.

Większą część ostatniego tygodnia spędziliśmy w domu, właściwie od momentu triumfalnego okrzyku pani radiolog w dzielnicowej pracowni rtg: kolejne dziecko z zapaleniem płuc.

Podawaliśmy regularnie antybiotyk, wspominając zastrzyki domięśniowe naszego dzieciństwa. Ten moment, w którym bąbelki powietrza ulatywały ze strzykawki a na pupie lądował kawałek wilgotnej waty.

Sprzedawaliśmy tę historię, ilekroć Dziecko wspominało, że biała zawiesina na łyżce jest obrzydliwa i gorzka. A mogliśmy jeszcze o nieprzełykalnych ampułkach i – to akurat z rozrzewnieniem – o wodno-mlecznym smaku lakcidu, jedynym pocieszeniu niezliczonych angin mojego dzieciństwa.

Kiedy zacząłem opowiadać o bańkach z żółtego wiaderka, Dziecko poprosiło, żebym skończył ze wspomnieniami i zaproponowało, że weźmie antybiotyk.

3.

Znowu wróciliśmy do genealogii. Linie przodków układały się w proste: zagadki pojawiały się z nagła. Jakaś druga żona, jakieś samobójstwo, zmiana przedmieścia (osierocony najmłodszy syn przejął pole po teściach).

Nakładałem na to mapę cmentarza i odkrywałem groby, do których nikt nie zachodzi. Granica dwóch pokoleń wstecz jest rygorystycznie przestrzegana, jeśli idzie o ekonomikę kwiatów i zniczy.

Rozpisując schematy, ufam, przywracam ich istnienie. Drzewa genealogiczne to literatura pozbawiona wszelkich ozdobników, dążąca do esencji.

4.

Pewnego wieczoru spotkałem się z M. (należałoby tu wyjaśnić, że moje dorosłe życie dzieli się na etapy, w każdym z nich rozwinięcie jednoliterowego skrótu M. jest inne, ale tym razem chodzi o pierwszą literę M.) w kawiarni ze świecącą Matką Boską przed drzwiami i wielkim kotem przechadzającym się między stolikami.

Innego dnia budowaliśmy z Dzieckiem „Titanica” z klocków, aby wieczorem odczytywać z Wikipedii szczegóły katastrofy.

Na hali pachniało grzybami i przejrzałymi włoskimi winogronami. Nadchodziła pora dyni i wszyscy sprzedawcy już to przeczuwali.

Dodaj komentarz