
Dorthe Nors, Słone łąki. Wybrzeże Morza Północnego, tłum. Elżbieta Frątczak-Nowotny, Czarne 2024
1.
Nigdy tam nie pojadę. Po pierwsze, A. nie lubi Północy i tych wszystkich poetycko-mglisto-melancholijnych pejzaży à la Caspar David: wrzosowisk, wydm, zimnych mórz po horyzont. Poczucie krajobrazu (Landschaftsgefuhl na pewno jest coś takiego) raczej nas dzieli niż łączy.
Po drugie, jeśli nawet, na emeryturze, będę chciał zwiedzać Jutlandię – bo wszyscy już będziemy woleli Północ od rozżarzonego Południa – być może wszystko to, o czym pisze Nors zniknie już we Wszechoceanie podniesionym o parę metrów. Pojadę więc i zobaczę zupełnie coś innego.
2.
Klasyczni flaneurzy byli mieszczuchami. To były spacery nastrojowe, podziw dla architektury, sceny z życia, street photography nawet bez aparatu. Ci współcześni są zupełnie inni: wolą ścieżkę niż chodnik. Rozpoznają nie detale gzymsów, ale gatunki traw. Całkiem spora już bibliografia łąkowo-leśna. Całkiem nowa ekopoetyka:
Wydmuchrzyce szepcą za mną (s. 62) i początkowo nie wiesz, czy to wiechlinowate, czy jakieś morskie monstra.
3.
Nigdy tam nie pojadę, ale tkwi we mnie tęsknota do delt narażonych na potop, do krain, w których przeczucie katastrofy jest zawsze obecne. Wśród moich guilty pleasures jest literatura rybacka (pal licho morze: Śródziemne, Północne, Irlandzkie).
Fascynują mnie społeczności, które oswoiły lęk. Nauczyły się niepewności życia. U Nors dużo tego: opisy powodzi, zatonięć. Porcelanowe pieski w oknach domów, z których odpłynęli marynarze.
Może nie chodzi mi o krajobraz, ale właśnie o to oswojenie?
4.
Gubię się w onomastyce. Nic mi nie mówi duńska geografia, która w mojej głowie obejmuje trzy punkty: Kopenhagę, zamek Hamleta i Legoland.
Przedzieram się z trudem przez nazwy. Brzmią tak samo. Nigdy nie wiem, gdzie znajduje się autorka. Pewne jest tylko Morze.
