
Jacek Dehnel, Łabędzie, Wyd. Literackie 2023
Czarne łabędzie
Po pół roku wróciłem do odłożonych zaraz po świętach „Łabędzi”, z ulgą zagłębiając się w drugi tom. Pierwszy wymęczył mnie niemiłosiernie (pomijając wspaniałe historyczne wstawki dotyczące saskiego serwisu i niedyskrecji z życia Bruehla).
Zapisałem kiedyś nad powieścią Rudzkiej: nigdy w życiu nie chciałem mieć do czynienia z takim typem ludzi i nad pierwszym tomem „Łabędzi” powtarzam to samo, nie mogąc znieść egzaltacji rodzinną historią. Nic mnie z nimi nie łączy, są radykalnie odmienni.
W dodatku jest to narracja ksobna, dziejąca się w uniwersum cioć i wujków. Wiem, że należałoby tę rodzinną sagę porównywać z „Harmonią caelestis” i „Wydaniem poprawionym” Esterhazy’ego, ale ja myślę raczej o zdjęciach połączonych niciami z serialu „Dark”.
Jakby nie można było w porcelanowym (t. I, s. 308) – zżyma się jedna z bohaterek po aresztowaniu, pijąc herbatę z emaliowanego kubka. W sukurs przychodzi jej narrator z tyradą przeciw bylejakości. Nigdy nie zrozumiem czarnych „Łabędzi”: moja babcia często parzyła herbatę w emaliowanym z czarną plamą zdartej emalii przy brzegu.
Szare łabędzie
IPN jest instytutem pamięci. Ale akta w nim złożone są jak negatyw, pokazują gorsze oblicze poszczególnych ludzi i gorsze oblicze całej ludzkości. Ty każdy jest o coś podejrzany, każdy jest zbrodniarzem, przestępcą, a przynajmniej drobnym łajdakiem – inaczej nie ma powodu, by pojawiał się w aktach.
Jeśli pamięć rodzinna jest łabędziem, pamięć instytutu jest ciemnym, głębokim bajorem (t. II, s. 11).
Od drugiego tomu, przeciwnie, nie da się oderwać. Tam pół roku, tu dziennie dwieście stron. Zachwyt to nie jest dobre słowo, lepsze: fascynacja.
Jacek Dehnel z akt zgromadzonych w ipeenie konstruuje wielopoziomową opowieść o chciwości, o niepewności pamięci, wreszcie – to dla mnie najbardziej fascynujące – o losach dzieł sztuki i ludziach, którzy walczą o nie z całą bezwzglednością. Sztuka jako narkotyk.
Historia muzeów, przede wszystkim Narodowego w Warszawie, i kolekcji, ich wzajemne przenikanie, urzędnicy ministerstwa, nielegalny handel – drugi tom „Łabędzi” mógłby ukazać się w serii „Czarna księga polskiego muzealnictwa”. Dehnel pisze o tym wszystkim z wielkim znawstwem. Jest przecież wybitnym koneserem sztuki. Marzy mi się, po tej lekturze, żeby stał się autorem biografii Stanisława Lorentza (bo na nią już najwyższy czas!)
Na poły rozbudowany pitawal, na poły esej, szare „Łabędzie” gatunkowo przynależą do niefikcji. Autor jednak – wydaje mi się – postawiłby w tym miejscu znak zapytania. Zarówno rodzinna pamięć, jak i akta sądowe są chwiejnym źródłem: z tego powodu nawet reportaż staje się literaturą fiction.
