
D. H. Lawrence, Miejsca Etrusków, tłum. Jakub Wolak, Fundacja Cieszkowskiego 2023
1.
„Miejsca Etrusków” to książka z zachwytu. Łatwo to rozpoznać, narratorzy takich opowieści, nie potrafią się maskować a Śródziemnomorze należy do najsilniejszych bodźców, jakie można przeżyć. Łatwo z niego wyestrahować czysty zachwyt.
Czytam ją z tęsknoty za Włochami. Siedzi we mnie nocne Urbino, szelest traw wokół kolumn Segesty, podziemne sanktuarium Mitry w małej sardyńskiej wiosce. Rok mnie nie było w Italii, o rok za długo.
2.
D. H. Lawrence ulega – zauważa w posłowiu Jakub Wolak – Etruscherii, etruskomanii, na którą szczególnie podatni okazali się Anglicy. Dość zadziwiające, z dzisiejszej perspektywy, jest poszukiwanie przez nich więzi z narodem podbitym przez Imperium.
Owi zacni Rzymianie – pisze sarkastycznie zarażony etruskomanią i gruźlicą Lawrence – o niezbrukanych żywotach i pełnych słodyczy duszach, ci, którzy unicestwiali narody jeden po drugim i łamali wolne dusze coraz to liczniejszych ujarzmionych ludów, sami zaś pododawali się władzy Messaliny, Heliogabala i innych gwiazdeczek (s. 6).
Więcej niż pół wieku później inny poeta z zachwytu nakaże nam, podobnie jak Lawrence, czytać Liwiusza wbrew Liwiuszowi.
To wszystko jest paradoksalne, bo idealizując Etrusków na przekór Rzymianom, Lawrence wygłasza również pochwałę rządów arystokratycznych, władzy Lukumonów, sprawowanej nad poczciwym ludem. Maluje utopijne obrazy pięknych, dobrych i mądrych postaci z owego zapomnianego złotego wieku. Etruskie grobowce wyrastają dziś (to jest sto lat temu, w czasach, kiedy Lawrence odbywa pielgrzymkę-podróż) jak pomniki dawnej chwały wśród kraju utraty, gdzie wałęsają się bezbarwni, szarzy chłopi (s. 108) albo bezduszni faszystowscy urzędnicy żądajacy zezwoleń.
3.
Etruskowie nie są jakąś teorią czy hipotezą. Jeżeli czymkolwiek są – to są przeżyciem (s. 204).
Próbując zebrać doświadczenia, podsumować zachwyt swej ostatniej etruskiej podróży, Lawrence zapisuje swoją gniewną tyradę przeciw muzeom. Jeżeli liczy się przeżycie – to czego trzeba, to dotyk (tamże), doznanie zachwytu.
Tymczasem klasyfikowanie, narzucanie narracji, ustalanie kierunku myślenia – to wszystko, co dla autora „Miejsc Etrusków” oznacza właśnie muzeum – uniemożliwia przeżywanie. Nie chce być „pouczany”, wielu innych też nie chce (tamże).
Odnajduję w tym, co żarliwie pisze Lawrence, może się to wydać nadinterpretacją, pochwałę fotografowania w muzeum.
Oto tworząc kolekcję w pamięci swojego telefonu, tak naprawdę nie mam na celu zapewnienie jej wiecznego trwania. Dobrze wiem, że sto dwadzieścia osiem giga to nie muzeum: zdjęcia zginą w natłoku innych, wymieszają się, usuną w pomyłce chmury. Nie, chodzi o coś zupełnie innego: o rejestrację przeżycia, zapis zachwytu czymś, co wyjąłem z sali pełnej malowideł, bo przyciągnęło właśnie mnie. Moje zdjęcie pozwala na wirtualny dotyk, na moją własną władzę nad przedmiotem. Aparat omija muzeum, zwraca się ku mnie. Oddaje mi eksponaty na własność.
Przeżyć.
