dziennik podróżny 11/24

Bruksela, kwiecień 2024 r.

Rozdział V. Powrót do Brukseli

Wymyśliłem wtedy własną fleksję ulic, nie bacząc na prawdziwe znaczenia ich nazw. Na Vleurgacie, Malibranie, Flażeju, na Ucclach. Ci, co mieszkali tutaj od dawna, mogli używać innych odmian, ale ta moja oswajała dla mnie miasto. Nie nazywałem go wtedy, nosiło ksywkę miasto na literkę B. Zresztą podówczas ukrywałem skrzętnie topografie i biografie, dbając o swoją anonimowość. Taki pozostałem.

W niecałe dwa tygodnie później (po Rozdziale III) powracam do Brukseli. Powracamy.

Nie da się rekonstruować samotności nie będąc samemu. Byliśmy w parku Tenbosch, szliśmy po Sablonie pośród sklepów z antykami, gdzie afrykańskie bóstwa sprzeczały się z gotyckimi apostołami, mijaliśmy autobusem kościół przy alei Lepoutre. Nie było jej.

Nie ma już hinduskich sklepów z budkami telefonicznym ani stacji benzynowej na rogu przy Vleurgacie. Na Luizie kwitną obfite kasztanowce, choć zapamiętałem tylko platany.

Zawiązują mi oczy. – Ciu-ciu-bab-ka! – wołają dzieci a ja niezdarnie poruszam się po mieszkaniu K., oczywiście, że podglądam, aby ominąć zabawki najmłodszej. I to jest Bruksela teraźniejsza i o niej należy pisać, nie o tamtej sprzed siedemnastu jesieni.

Po tylu latach dochodzę do banału: życie jest momentualne. Tak jak ze zdjęciami: są niepowtarzalne, bo potrzebujesz nie tylko odpowiedniego widoku, ale też światła i własnego nastroju. To samo ujęcie chwilę później nie ma żadnego znaczenia. Liczy się jeden moment.

Tak samo z teraźniejszością: tylko teraz dzieci mają akurat tyle lat, światło wpada w ten określony sposób, jest koniec kwietnia i wiosna przyszła wcześniej niż zwykle, siedzimy w jasnym pokoju. Ta melodia, te słowa, to ciało.

Mam wrażenie, że obecnie pobyt mój, nieudany zresztą, w mieście na literkę B. opiera się na trwaniu – zapisałem siedemnaście jesieni temu, nie mając świadomości, że tak długo przetrwa we mnie.

Trochę mnie przeraża, że elektronicznie żyję sobie tamten i przeżyję siebie.

Dodaj komentarz