
Pan Franek
Nie wiem, czy ktoś pamięta Pana Franka. Tak to bywa z dyrektorami. Przychodzą i odchodzą, niknąc w rubrykach archiwizowanych sygnatur. Ich nieaktualne podpisy spryskane środkiem grzybobójczym w septycznych teczkach spoczywają gdzieś głęboko i spokojnie, dopóki nie dorwie się do nich jakiś doktorant piszący rozprawę na przykład o kondycji teatrów państwowych na przełomie wieków. Pan Franek był jednym z setek zapomnianych urzędników, a kiedy umarł pozostał po nim profil na fejsbuku z rysowanym węglem portretem. Nikt go nie wyłączył, więc wirtualnie pan Franek, z którym mam dziewięciu wspólnych znajomych, żyje w najlepsze. W sumie ten profil to jedyny obecnie dowód na to, że nie zmyślam.
Kiedy nie ma się pomysłu, co zrobić z dyrektorem, oferuje mu się stanowisko radcy. Sama nazwa stanowiska brzmi dostojnie, zwłaszcza gdy pomyśli się o owych radcach stanu czy dworu, zaludniających wyobraźnię mieszkańców Cekanii albo Wszechrosji. Poznałem Pana Franka, kiedy był radcą. Przychodził późno, gabinet dzielił z nałogową palaczką, ale nie przeszkadzało mu to zbytnio: przeglądał prasę, pił kawę, śledził internet. Był Pan Franek kimś w zawieszeniu, orbitującym wokół nas na nieokreślonych zasadach, a że nieokreśloność była u dyrektor Z. jednym z podstawowych narzędzi zarządzania, Pan Franek, radca, czuł się jak ryba w wodzie.
W końcu jednak musiał nadejść ten dzień, kiedy mieliśmy pożegnać Pana Franka. Działo się to w pokoju dyrektor Z. ze starannie wybranymi, pod kolor oczu Z., niebieskimi zasłonami, pokoju, który potem odziedziczyło jeszcze troje kolejnych dyrektorów, i w którym od Nowego Roku miejsce zajmie zupełnie nowy mieszkaniec. Zgromadziliśmy się wszyscy, ale było nas mało. Jeden niewielki departament. Nikt inny nie przyszedł, nikt inny też się nie składał na bibelocik i kwiaty. Panu Frankowi widać też doskwierała nieobecność, bo patrzył na nas z wyrzutem. Większość z nas, młodszych, znała go jedynie jako nic nieznaczącego radcę, tymczasem on pragnął być zapamiętany jako dyrektor. Pan Dyrektor Franek to brzmi dumnie, a więc staliśmy w pokoju Z., wylewaliśmy się do sekretariatu, a Pan Franek przemawiał. Odmalowywał w swojej mowie wszystkie wielkie czyny, których dokonał jako dyrektor: uroczyste otwarcia, niesamowicie trudne do zorganizowania spotkania, wystawy, o których nie śniło się nikomu przed jego nadejściem. Długo to trwało zanim udało wręczyć się bibelocik i z ulgą powrócić do pokoi. Pan Franek napił się kawy, zebrał swoje rzeczy i przeszedł na emeryturę.
Rzeczy dyrektorów mieszczą się wygodnie w składanych pudłach, które rozdaje niesympatyczna pani Ewa. Władowuje się do nich zebrane pamiątki swojej kadencji: podarowane książki, identyfikatory konferencji, papiery na czele z powołaniem i odwołaniem. Pan Franek nie miał chyba tego tak dużo, bo jak to powiedziano wyżej, nie był już dawno dyrektorem. Radcy pakują mniejsze pudełka.
Na początku Pan Franek przychodził jak zwykle, niezrażony brakiem swojego nazwiska na liście obecności, robił sobie kawę, brał świeże gazety z sekretariatu i udawał się do swego dawnego pokoju, w którym coraz bardziej zirytowana koleżanka zza biurka, wypuszczała coraz większe kłęby dymu. Ten dym, muszę dopowiedzieć, wżerał się w ściany, w tynk, w panele podłogowe, więc kiedy nasz nowy departament przejął pokoje po tamtym starym departamencie, z pokoju, w którym siedział Pan Franek wyrzucono wszelkie meble. Dopiero po którejś turze malowania i cyklinowanie, można było wejść i stwierdzić, że nie czuć już fajek.
Panu Frankowi to nie przeszkadzało. Czasem zjawiał się na godzinkę, czasem na dłużej, bywały dni, gdy nie pojawiał się w ogóle. W końcu dyrektor Z. nie miała już innego wyjścia, jak wytłumaczyć Panu Frankowi, że nie może ot tak zjawiać się w pracy. Pan Franek obraził się. Przychodził teraz raz na miesiąc odbierać zaproszenia na wernisaże i koncerty organizowane przez tych, którzy nie zapomnieli, że Pan Franek był dyrektorem. Opowiadano potem, że zjawiał się zawsze wcześniej i dobierał do stołów z cateringiem i winem, częstując się, nim skończyły się przemowy. Nie wiem ile w tych opowieściach prawdy, ale potrafię sobie wyobrazić Pana Franka stojącego samotnie w wielkiej oświetlonej sali Narodowego i ściągającego białe prześcieradła znad stosów kanapek i ciasteczek. Zresztą zaproszenia przychodziły coraz rzadziej i Pan Franek stał się jednym z tych zapomnianych dyrektorów, którym już nikt nic nie przesyła.
A potem został portret węglem i urząd chyba nawet nie zorganizował autokaru, ograniczając się do ogłoszenia mailem, że pogrzeb Pana Franka odbędzie się na Powązkach, wtedy a wtedy. Jako się rzekło papiery po nim złożono w archiwum państwowym, zabezpieczając, żeby trwały dużo dłużej niż on, choć zapewne niektóre, be pięć czy be dziesięć, wybrakowano już znacznie wcześniej. Jeśli ktoś przypomina sobie Pana Franka to wyłącznie podjadającego na przyjęciach susz konferencyjny.
Na pożegnaniu Pana Franka, tym w pokoju dyrektor Z., pomyślałem sobie, że nie ma chyba nic straszniejszego niż ten biurowy życiorys i to doszczętne zapomnienie. Rzadko zdarzają się charyzmatyczni urzędnicy i Pan Franek do nich nie należał. Wymienialność w tym zawodzie jest duża i należy ze spokojem, a nie goryczą, przyjmować zmiany tabliczek na drzwiach gabinetów. Pewnym pocieszeniem jest to, że ów potencjalny doktorant, przeglądający archiwalne teczki, naprawdę się ucieszy, gdy dopasuje twój podpis do jakiejś sprawy, którą właśnie bada (tylko, co ze sprawami podpisanymi elektronicznie?)

1 Comment