Należę, jak sądzę, do ostatniego pokolenia, które rozumiało sakralną moc obrazu: wiedziało, że tę Matkę Boską namalował święty Łukasz, tamta zatrzymała konie (i traktowało to serio). Drżało, gdy fanfary odsłaniały obraz (w tamten poranek w kaplicy w W., gdzie później mieliśmy wziąć ślub, świętość objawiała się przecież zupełnie realnie). Wierzyło w nie ludzką ręką uczynione wizerunki i w łzy na policzkach. Wyjazd do Wa. odciął mnie (i niemało osób z owego pokolenia) od poczucia sacrum: czasu, przestrzeni, obrazu. Tu wszystko zlewa się w jeden zwyczajny czas i dużo trzeba wysiłku, by wyjść poza niego.
Ponieważ należę do tego pokolenia, w muzeach staję przed relikwiarzami i pięknymi Madonnami, przed ołtarzami pozbawionymi czci, i nie wiem, co oglądam. W którym miejscu kończy się religia a zaczyna sztuka? W jaki sposób święte przedmioty stają się eksponatami?
(Na roboczo przyjmuję, że są dwa rodzaje sztuki: taka, co pragnie zatrzymać czas, patrz Balthus, ale też dworscy portreciści; i taka, co chce pominąć czas i osiągnąć wieczność: o niej pisze Belting).
Bo „Obraz i kult” opowiada właśnie o tej różnicy. O epoce, w której – z przerwami na obrazoburstwo – obraz nie był eksponatem, ba nie był nawet sztuką. Fascynująco ukazuje jego długie trwanie: od portretów trumiennych i wizerunków starych bogów po cudowne obrazy (dziś często za szybą gabloty), które kroczą po morzu.
Nasza muzealna bezradność stąd, że za dużo wiemy i chcemy zrozumieć.
