
Najlepszą wskazówkę do oglądania „Gottlandu” dał Mariusz Szczygieł, który w słowie wstępnym, bo to był seans z przeglądu czeskich dokumentów, kazał zapomnieć o swojej książce.
Jak się zapomni, że istnieje „Gottland” (książka), to „Gottland” (film) staje się zupełnie samodzielnym reportażem o Czechach. Można oglądać bez czytania i można czytać bez oglądania. Niemniej, o ile „Gottland” (książka) to było coś genialnego, o tyle „Gottland” (film) jest ciekawostką, lecz nie epokowym dziełem.
To właściwie pięć etiud filmowych, bardzo różnorodnych w swej formie: od filmu-rekonstrukcji zdarzeń (trochę jak z „997”) poprzez awangardową animację (animowane muchy atakują animowaną nogę z gangreną) do ciekawie zrobionego filmu-metafory o taśmie produkcyjnej z przesłaniem społecznym. Oglądało się to wszystko dobrze. Żadna z pięciu części (jeszcze był filmik-kolaż o Lidii Baarovej oraz dokument o pomniku Stalina z Michaelem Jacksonem) nie zawodziła, nie wyróżniała się in minus. Jak pokazać Czechy na tyle sposobów, będąc natchnionym przez Mariusza Szczygła?
Jedyną wadą etiud była ich rozciągliwość w czasie. Nie straciłyby wiele, gdyby ich reżyserzy skrócili każdy film o 10 minut. Kondensowany „Gottland” oglądałoby się lepiej i może A. by nie przysypiała? (Na swoją obronę dodam, że też miewałem kryzysy).
Słowa klucze: Ruch to życie, Dzień to 86400 sekund, główka Stalina z wosku
(3,0/3,0)
