Z samego rana siedzimy z kawą przy rondzie Narodów Zjednoczonych. Pustawo. Zastanawiam się, co wczoraj, dziś lub jutro opiszę. Pada śnieg, ale taki, że się topi, ledwo dotknie chodnika.
To nie jest tak, że życie składa się z bułeczek, serników i obiadów na mieście, z widoków z okien i pór roku. Nawet nasze pomocne rytuały nie są tym, co należałoby opisać. Ptaki też nie, patrz, wrona rozdrapuje jakiś kęs.
Życie to jest właśnie to, co się wymyka opisom, co nie zostanie na papierze ani w rządkach znaków. Kupimy znowu pora, mówię, musimy kupić pora, papryka też już po papryce.
Tydzień po tygodniu, czytanie pomiędzy jest jak czekanie. Musisz się domyślać jaki był w tym sens. Zamiast czekać na tramwaj, proponuje A., lepiej pójdźmy na piechotę, ten jeden przystanek.
Co tu po mnie w widmowym mieście San Francisco?/ Byłem małym dostawcą fląder do żołnierskiego stołu,/ a marzyłem: lancknechtem być! Pożary wzniecać/ w zdobycznych miastach! A ja siedzę tu (Aleksander Wat, 1965 r.)
(07.02.2015)
