Dziennik. Murzynek

Kiedy byłem mały, M. chodziła do lekarza w spółdzielni na ulicy Solnej. To było zwykle wieczorem i czekaliśmy z T. w czerwonym maluchu. Długo się czekało, nic nie pamiętam, o czym potem rozmawiali, a przecież musiały być jakieś wyniki badań, jakieś liczby, recepty, łacińskie nazwy. Czasem zamiast czekać na M. w środku, szliśmy na spacer. Okolica była zupełnie nieznana. Tylko złowroga tabliczka na kamienicy na Hipotecznej informowała, że tu znajduje się poradnia dzieci chorych, która posiada krętą klatkę schodową, pełni dyżur w niedzielę i zawsze zapisuje zastrzyki. Ale rzadko aż tam dochodziliśmy, pilnując raczej okolic spółdzielni, w razie gdyby M. wyszła wcześniej i miała czekać (rzecz w czasach komórek nie do pomyślenia).

Główną atrakcją okolic Solnej był zegar z Murzynkiem, wiszący nad wejściem do zegarmistrza na rogu. Tak, z Murzynkiem, bo nie potrafię inaczej nazwać tego czarnoskórego dziecka, które co sekundę albo co kilka sekund, przewracało brązowymi oczami. Tik, w lewo, tik, w prawo, tik, w lewo. Jeżeli nie marudziłem, jadąc z rodzicami do spółdzielni na Solną, to tylko dlatego, że miałem ochotę zobaczyć Murzynka. Tik, w lewo, tik, w prawo. Wiele lat później, stanąłem pod tym zegarem, ale Murzynek też się widać zatrzymał i nie przewracał oczami, stał w jakiejś przeszłości, tam, gdzie Solna, czerwony maluch i dzieciństwo.

Tak sobie myślałem, czekając pod gabinetem. Pani w rejestracji powiedziała, że błąd systemu i godzina nie ta, tylko godzina za godzinę. Jest dużo czasu, Murzynek łypie oczami. Tik, w lewo, tik, w prawo (21.01.2015).

Dodaj komentarz