


„Wielkie oczy” Tima Burtona są filmem dla oczu przyjemnym a też nie wywołują ani szczególnego wzruszenia ani niepotrzebnych emocji. Czysta przyjemność, gdy się ogląda piękne pastelowe krajobrazy, samochody i suknie z lat pięćdziesiątych minionego wieku (niestety fotosy z filmu nie obejmują pierwszej, cudnej sceny: błękitnych cadillaców na tle geometrycznych przedmieść, gdzieś w Północnej Karolinie, doskonała symetria!). Przyjemnie słuchać też tytułowej piosenki Lany del Rey a przede wszystkim podziwiać grę Christopha Waltza (czarujący, oszukańczy, cyniczny) i Amy Adams (naiwna, delikatna, ale koniec końców: silna i wyzwolona, dzięki świadkom Jehowy). No i dobór aktorki do roli córki głównej bohaterki, pod względem wielkości oczu, doskonały. Znów trudno uwierzyć jak ten, w sumie bliski nam, świat różnił się pod względem ról społecznych przypisywanych kobietom i mężczyznom. Morał natomiast jest równie trafny dzisiaj:
możesz być niesamowicie zdolną osobą i spędzić życie w jakimś zamkniętym pokoju, powoli poddając się monotonii, i czując, że życie przecieka ci przez palce. A możesz być kompletną miernotą, której się poszczęściło i która umie siebie przedstawić jako geniusza, i spijać śmietankę, pławiąc się wśród ukłonów i dygotów. No chyba, że równowagę światu przywróci jakiś sąd na Hawajach.
Słowa klucze: UNICEF, Paryż, zupa Campbella (w scenie w supermarkecie Margaret pakuje ją do koszyka. Bardzo dobre nawiązanie do Warhola)
(3,5/3,5)
(źródło: filmweb.pl)
