
O czym napiszę lub o czym nie napiszę, nie ma najmniejszego znaczenia.
Traktuję teraz Prousta jako ćwiczenia z umiejętności czytania ciągłego tekstu, długich zdań, złożonych narracji. W kalejdoskopie, w którym żyjemy, wymaga to siły woli, koncentracji zdolnej uginać srebrne łyżeczki. Szybko, szybko, a tu masz, traw.
Najpierw więc oczy. Oczy nie potrafią tak długo na jednym zdaniu. Chcą oczy zmian, obrazów, pojawiających się świeżych informacji, aktualności, wpisów. Teraz, teraz, teraz. Mózg chce skakać. To tu, to tam. I pamięć. Gubi się w nazwiskach, zwłaszcza, że tomy co jakiś czas, indeksów i spisów chciałaby. Kto zacz księżna owa lub hrabina tamta? Z tego wszystkiego brak mi smaku, choć fascynujące wydają się słowa, nie potrafię się nimi cieszyć.
Albo znajduję nagle coś, co mi się podoba, nie wiedzieć czemu, tak bardzo: w kołnierzach z fałszywej wydry (s. 172). Albo: w młodej Greczynce, która się nam wymyka, na próżno chcielibyśmy uścisnąć postać podziwianą niegdyś na jakiejś wazie (s. 204).
(Tu mi się przypomina, że nie mam cierpliwości do greckich waz i stojąc przed nimi w muzeum archeologicznym, czuję się jak barbarzyńca, niepotrafiący wydobyć z siebie ach, ale to zupełnie inna opowieść, równie nieciekawa).
