Dz.U. Pictures presents „Mnich”

(źródło: piecsmakow.pl)

Birma.

W oglądaniu „Mnicha” od pierwszej minuty przeszkadzały mi moje własne oczekiwania. Chciałem filmu, który pozwoliłby wyciągnąć ważne wnioski o duchowości w dzisiejszym świecie. Kombinowałem, zastanawiałem się, ale, bądź co bądź, traciłem przez to smakowitość obrazu. Tak jak w filmie: rozpraszałem się zamiast medytować.

Tymczasem „Mnich” (reż. The Maw Naing) jest rzeczywiście filmem medytacyjnym. Dzieje się powoli w starym buddyjskim klasztorze, gdzieś w biednej wsi, kawałek od Rangunu. Uregulowane życie odliczane posiłkami z jałmużny, medytacją i drobnymi pracami przy utrzymaniu budynków. Zupełnie inaczej niż w naszym współczesnym świecie, który kusi muzyką z empe czwórki. 

(Spojler) Ale coś w tym ascetycznym świecie nie gra. Klasztor zamknął się i odgrodził od wsi. Wymagający przeor odstrasza nowicjuszy. Wprawdzie nikt tego otwarcie nie powie, ale wyczuwa się, że dla niektórych mieszkańców mnisi to darmozjady. W końcu zostają we dwójkę: przeor i Zawana, jego przybrany syn.

Wnioski ogólne (to, o co chodziło mi od początku): pogrążanie się w ascezie i tworzenie kolejnych wymogów lub przepisów, przy jednoczesnym odcinaniu się od zwykłych ludzi, dusi religię. Bez wyjścia do innych, bez poczucia wspólnoty z bliźnimi, religia, nawet proponująca najpiękniejszy system wartości, staje się wsobna, zamiera. Zrozumie to dorastający do swojego powołania Zawana, zrozumie też w końcu przeor, czując, że jego czas się skończył. (Per analogiam: w Kościele zrozumiał to Franciszek, ni cholery nie potrafi pojąć polski episkopat. c.b.d.u.)

Słowa klucze: krew grupy A, mnisi medytujący w moskitierach (niesamowite ujęcia), wycięte jądra w formalinie (miałem nie pisać, ale to jednak ważny element tego filmu)

(3,0/3,5)

Dodaj komentarz