
Zew krwi nadal. Tym razem jednak na ekranie brak krwi. „Bardzo poszukiwany człowiek” to doskonały dreszczowiec psychologiczny, pełen emocji i napięcia. Smutku, smutku. Film u widza budzący współczucie. Mało w nim akcji, więcej filozofii. A. dopowiada, że to film o zdradzie, nawet się dopatruje w jednej ze scen pocałunku Judasza.
Główny bohater jest wzorcowym policjantem z kryminałów: samotny, pijący kawę za kawą (do niej dolewa czegoś mocniejszego z piersiówki), palący jednego za drugim, ze szklaneczką whisky, grywający na pianinie, nierozumiany, zdradzany, porzucony, po przejściach (i to przejściach w Bejrucie). Postać, za którą widz od początku trzyma kciuki. W dodatku świetnie, melancholijnie zagrany. Tym większa u widzów melancholia, bo słyszą, że to ostatnia rola i słowa Günthera, granego przez Philipa Seymoura Hoffmana, nabierają innego znaczenia. Po co to całe spustoszenie, które zostawiamy za sobą? (Zwykle nie lubię mylenia aktora z rolą, ale tu się sam na tym łapię).
Zwykle też nie znoszę, gdy aktorzy mówią w innym języku niż osoby, których grają. Ale tu Günther jest tak niemiecki, że mogę wybaczyć mu angielski. Zresztą pojawiają się też świetni, grający po angielsku, niemieccy aktorzy jak choćby Daniel Bruehl („Good bye, Lenin!”) i Nina Hoss („Barbara”).
Morał (morał jest zapisany wulgarnie, po to, żeby go zrozumieli polscy politycy, którzy takim językiem – jak słyszeliśmy – posługują się przynajmniej przy kolacji): Amerykanie na końcu zawsze zrobią cię w ch..a!
Skojarzenia z innymi filmami: scena golenia brody (podobnie w „Blue Ruin”); seks-shopy i seks-kluby w Hamburgu (podobnie w „Bank Lady”)
Słowa klucze: kubek z Małą Mi; pamiątkowy, złoty wisiorek; płotka, barakuda, rekin
(3,5/4,5)
