Widziałem w taniej te jego czerwoniuśkie tomiki i nawet chciałem kupić, ale wówczas miałem innych bogów: Stachurę, Herberta, Iwaszkiewicza, chociaż ten wiersz Czas na mnie, który był w gazecie, taki niesamowity, twardy i miękki zarazem. Cicho z pierwszych stron zniknął chybcikiem. Więcej nie będzie o Różewiczu.
Chodziliśmy w Wielką Sobotę po grobach i też chodziliśmy po księgarniach, raz jeszcze stwierdzając śmierć księgarstwa. Tylko w jednej, na Królewskiej, ktoś zauważył, że Marquez nie żyje i hiszpańskie wydanie „Stu lat samotności” wystawił w witrynie przewiązane krepą. (Ciągle jeszcze widzę te mityczne księgarnie Lu. z mojego dzieciństwa, pachnące drukiem i z trzeszczącą podłogą, poszukiwania książek, zapisy na książki, talony, komitety kolejkowe i nie mogę uwierzyć, że to wszystko dwadzieścia pięć lat później nikogo nie obchodzi. Nikogo nie obchodzi Marquez. Nikogo nie obchodzi Różewicz.)
P. mówi, że ludzi należy obwąchiwać, ja twierdzę, że podsłuchiwać.
Tytuł drugiego tomu Prousta, trzy strony przeczytane.
Sezon polowań na turystów rozpoczęty, kelnerzy i kelnerki dygają na progach.
Jak to było, że wtedy w dwa tysiące piątym tak bardzo emocje, a teraz nic, zastanawiam się mijając rusztowania. Szykuje się plac Piłsudskiego. Wiosna tak uroczysta zupełnie jak tamta, religia zupełnie inna.
