Wszyscy stamtąd cierpimy na pewien rodzaj choroby, nieuleczalnego smutku, pojawiającego się z nagła i bez przyczyny. A. chyba najmniej albo najlepiej udaje (może najmniej, bo w końcu do Lu. tylko dojeżdżała, więc nie wdychała bez przerwy tego zapowietrzonego powietrza). Po całkiem pięknym dniu, nagle przestajemy widzieć barwy: plamy zasłaniają nam słońce. I wcale z czasem nie przechodzi, zmniejsza się tylko częstotliwość ataków. Takim mnie Lu. wychowałoś.
Zazdroszczę Alice Munro tego dystansu z jakim pisze o przeszłości. To chyba zresztą mi się w jej opowiadaniach najbardziej podoba: umiejętność oddzielenia siebie dzisiaj od siebie tamtej. Nie jest ciągle zanurzona w tamtych przedmiotach, miejscach i ludziach, umiejętnie pozwala światu przemijać po swojemu.
Nigdy nie umiałem pisać prozą. Zawsze coś pomiędzy, taka literatura być-może-faktu, chroniąca się za pastiszem, żeby nie pokazać emocji. Blog zresztą nie jest literaturą, jest formą przemijalną, już bardziej listy, nawet jeśli przestały być pisane ręką. Pociąga w nim, podobnie jak w nich, to, że nie jesteś sam. Dziennik pod tym względem nie obiecuje tak dużo.
Niemniej proza, którą ostatnio czytam, ciągle wydaje się pełnić funkcję podobną do mojego bloga: zachowywanie rzeczywistości, której już nie ma, tak jak nie ma domu, w którym wychowuje się bohaterka Munro. Ćwiczenia z pamięci.
Może ten trawiący smutek stamtąd też można byłoby pokonać tekstem?
(Dzisiaj nie będzie nic o rewolucji).
