Do zagubionej między wzgórzami wioski przyjeżdża narratorka, poszukując rodzinnych korzeni. Jest szaro i ziąb, gdy jedzie na oddalony wiejski cmentarzyk i zaczyna odszyfrowywać zatarte nazwiska przodków na nagrobkach.
W tym momencie umysł autora bloga już dopowiada, co powinno być dalej. Lovecraft nauczył mnie, że zaraz pojawi się zamierzchła potworność. Z trudem się więc oswajam, że u Munro jest inaczej.
Munro zbiera (tworzy?) proste rodzinne opowiastki, fragmenty narracji o ludziach wyciągniętych z drzewa genealogicznego, którym pozwala być kimś więcej niż imieniem i nazwiskiem na kawałku kamienia. Każdy zna takie opowiastki o dziadkach i pradziadkach, tylko nie każdy ma taki narracyjny talent jak Munro. Jej krótka forma (bo to nie saga, te opowiastki) po raz kolejny zadziwia mnie swoją pełnią (nic do niej dodać, nic ująć).
–
Przy przedostatniej opowieści siadam do mapy i śledzę południowe Ontario. Zadziwia mnie równoległość i prostopadłość dróg, prawie kompletny brak zaznaczonych lasów. Wpisuję w wyszukiwarkę kolejne miejscowości i zamiast wyobrażonych przeze mnie sielskich krajobrazów pojawiają się jakieś skrzyżowania, odległe przedmieścia większych miast. Nagle na całą opowieść zaczyna mi się nakładać ta kratownica dróg. Potem czytam, że domu też już nie ma, jest złomowisko i robi mi się smutno. Ta cała książka jest o czasie przeszłym.
(W tym rozdziale załamuje się również perfekcyjna dotąd praca tłumaczki, wówczas gdy Munro zaczyna opisywać – jak czule! – krajobraz glacjalny. Morena końcowa zamiast moreny czołowej traci bardzo wiele ze swej poetyckości).
