Przynajmniej A. się nie zawiodła… (bo nie miała szczególnych oczekiwań). Ja poczułem, że mam dosyć, gdy film przerodził się w holywoodzki melodramat łącznie z prawniczymi potyczkami, przebaczeniem na łożu śmierci i łzawym (ale – jak na historię Liberace przystało – kiczowatym) finałem.
Ilekroć oglądam filmy takie jak „W imię…” czy „Życie Adeli” mam poczucie, że dramat człowieka w żaden sposób nie zależy od jego orientacji seksualnej, jest przede wszystkim dramatem jako takim. Natomiast filmy o ikonach ruchu gejowskiego, jak ten dzisiejszy, czy też obraz o Harveyu Milku, wzbudzają niechęć: za pięknymi frazesami o odkrywaniu lub ukrywaniu własnej orientacji, kryje się nieposkromiona chuć.
Świat przedstawiony w „Wielkim Liberace” to świat zmanierowanych (uwaga, cytuję film) starych ciot (w tym miejscu pomyślałem, że tłumacze Monty Pythona znaleźli ładniejsze określenie: „parówa”), którzy potrzebują dopływu młodych, męskich ciał (znów cytat: Pupciu! o człowieku, nie o części ciała.) I wielu aktywistów wyjęłoby zapewne z ust Liberace słowa o tym, że homoseksualizm nie jest grzechem, bo liczy się miłość. Ale w tym filmie miłość Liberace jest miłością własną: on kocha swoje odbicie. Temat zupełnie nie porusza, raczej żenuje.
Oczekiwałem (bo ja się zawiodłem) opowieści o królu szmiry i kiczu, dostałem przeciętny film o toksycznym związku. Takie kino klasy B, choć seans w „Muranowie”. I tylko Michael Douglas tak świetny, że aż nie pasował.
Słowa klucze: dołek w podbródku, dieta kalifornijska, automat do gry
(2,0/2,5)

1 Comment