Fikcje 1

Przekształcanie rzeczywistości w fikcję i fikcji w rzeczywistość (H. Helgason)

Gdyby ów mężczyzna nie poszturchnął tamtej kobiety z kawą, wydarzenia potoczyłyby się zupełnie inaczej. Stało się. On wybiegał z autobusu, bo na Pl. Zamkowym wszyscy wybiegają w dzikim pędzie i dalejże na schody do swoich Prag, Wołominów i Ząbek. Na drugą stronę rzeki, do innego świata. Ona natomiast z termicznym kubeczkiem (niezakręconym, bo akurat chciała łyknąć kawy, gdy nadjechał autobus i teraz w drugiej ręce trzymała zakrętkę) przy samych drzwiach, doskonale wiedząc, że kto wsiada w momencie gdy ostatnia noga ostatniego wysiadającego unosi się w powietrzu, ten może nawet potem usiąść na jednym z trzech, czterech wolnych miejsc które pozostają po Pl. Zamkowym.

Więc on wybiegał jako ostatni, ona wsiadała jako pierwsza. Trajektorie ich ruchów przecięły się dokładnie w miejscu, w którym ona ściskała niezakręcony termosik a on prostował łokieć. Szturchnięcie było bezdźwięczne. W pierwszej chwili, w tym ułamku sekundy, gdy metalowy kubeczek unosił się w powietrzu a gorącą kawa wychlustywała z niego w fantazyjne wzory delt i dorzecz nic nie było słychać. Dopiero moment później kubeczek brzdęknął o chodnik a mężczyzna, na którego jasnym płaszczu pojawiły się mapy rozległych parujących mokradeł, zaczął rzucać ku..ami. Pasażerowie z przystanku Pl. Zamkowy chcieli wsiadać, ona, której czerwony żakiet też ucierpiał w kawowym katakliźmie, arabica tsunami, chciała schylić się po kubek, on, ten elegancik, zapewne urzędnik którejś zacnej instytucji mieszczącej się na Krakowskim albo Ujazdowskich albo pan notariusz zamieszkały w białym domku z kolumnadą i garażem w Markach, klął na czym świat stoi. Jego codzienna powierzchowność pękła na pół, spod niej wypełzło coś, co lało się teraz strumieniem monologu, w którym mieściły się wszystkie ch..e i pi..y świata. Coś, co skrywało się pod jego mieszczaństwem, jego codziennymi podróżami, jego tępym wpatrywaniem się w ekran monitora i układaniem szeregów liter bez znaczenia.

Wydawało się, że już nie są ważne ani plama z kawy na jego rękawie, ani rywalizacja o to, kto pierwszy wsiądzie do tramwaju na praską stronę. Nawet nieważna wydawała się ona podnosząca kubek spomiędzy lasu stóp. Przepychali się pomiędzy nimi ludzie, zajmując wolne miejsca i obrzucając oburzonym spojrzeniem to ją, to jego. Stała z tym kubkiem w prawej ręce i wciąż z jego zakrętką w lewej. Rozległ się gong nad drzwiami. Kierowca niecierpliwił się. Ona też. „Przepraszam!” szepnęła i zrobiła jeden krok a drzwi zamknęły się na jej plecach. On jakby tego nie zauważał, powtarzał swoją litanię, ale z każdym słowem nieco wolniej i mniej zapamiętale. Robił to już teraz mechanicznie. Oczekujący na przystanku odsunęli się od niego, na chodniku wymijano rzekomego wariata, tak jak się wymija wszelkiej maści wariatów, szerokim łukiem. Teraz klął powoli, nie wiadomo, czy były to przeklęcia czy zaklęcia. Ściszył też głos. Ktoś, kto by obserwował tę scenę, zapewne zauważyłby, że jego ruchy również przestały być gwałtowne. Nogi musiały mu ścierpnąć, bo już dobrych kilka minut nie ruszał się wcale. Wsiadający i wysiadający z kolejnych autobusów musieli go wymijać, popychali go nieco, ale on stał jak skała, szepcząc teraz swoje inwektywy skierowane do świata, życia i siebie samego. Plama zdążyła wyschnąć i była teraz tylko brązowym, nieokreślonym kształtem na jego ramieniu.

Kiedy pierwsi pasażerowie wysiadali z pięćset trzy, którego trzecie drzwi zatrzymały się dokładne przed nim, nic już nie mówił. Wychodzili zdenerwowani, sugerując mu, żeby się przesunął, odsunął albo po prostu spier…ał, a on nic. Trwał nieruchomo, jakby nie słyszał albo nie chciał słyszeć, że komuś przeszkadza.

W końcu zainteresowali się nim strażnicy miejscy. Było to godzinę, może dwie później. Wtedy był już posągiem. Słupem soli jak żona Lota. Pomnikiem zmarnowanego życia.

Dodaj komentarz