Znicze palą się trzydzieści sześć, czterdzieści osiem albo siedemdziesiąt dwie godziny – zrozumiał w przeddzień w hipermarkecie. Takie nagrobne postaw się a zastaw się. W pewnym momencie przecież nie wypada, aby krócej niż dobę.
Korek zaczynał się sześć kilometrów przed rondem. Akurat książkę schował do bagażnika, więc nudził się niepomiernie. Z tej nudy zjechał nawet z drogi głównej i szukając skrótu znalazł się w lesie. Z trudem wykręcili z powrotem. Za rondem zwykle nie było korków, ale tym razem: a jednak. Ciągnęło się, ciągnęło, aż pęcherze kierowców i pasażerów (liczne dzieci!) nie wytrzymywały.
Nadjechał niebieski pekaes. W środku lasu wybiegł z niego facet w szarym płaszczu z teczką. Nie było wkoło żadnej wsi, więc trochę dziw. Facet podbiegł na pobocze, rozpiął płaszcz i zasłonił się teczką. Jaka ulga. Mijał go sznur aut. Facet z teczką zapiął się i zaczął biec za autobusem, który, przez ten czas, przejechał może ze sto metrów.
Wreszcie skręcili w boczną. Chłopak, którego podwozili stopem opowiadał, że jego ojciec hodował pawie. Jakiś paw przebiegł im drogę. (Kolejność wydarzeń celowo została zaburzona w tym opisie). Chłopak mówił szybko i strasznie się musiał męczyć słuchając Nohavicy. Wysiadł nie na cmentarzu (choć próbował zagadywać o jeżdżeniu na groby), ale na stacji benzynowej ze świątecznym wyszynkiem.
Na początku myśleli, że to samolot. Ale wisiał nieruchomo, więc pomyśleli, że to gwiazda. Jechali wpatrując się w Wenus, która znajdowała się dokładnie nad kierunkowskazem na Lu. Całe szczęście w tym wpatrywaniu byli dość ostrożni, bo inaczej Wenus kosztowałaby życie lisa.
Wszystkie cmentarze wydały mu się jednakowe: dwudziestoczterogodzinne, trzydziestosześciogodzinne lub siedemdziesięciodwugodzinne.
