Obudziłem się o drugiej trzydzieści i nie mogłem zasnąć. Postanowiłem wymyślać wiersze, coś na kształt heaneyów i larkinów. Zorientowałem się po kilkunastu minutach, że nie mają wnętrza. Jeden był o Mary, która się utopiła i jej ręce kurczowo trzymały się nieobecnych trzcin. Drugi dotyczył nawet sympatycznego chłopaka, którego ciało wyginało się w rozmaite strony w miejskim autobusie. Zarówno z Mary, jak i z anonimowym chłopakiem nic mnie – prócz formy – nie łączyło. Już wolę liczyć barany.
Po Larkinie naprawdę ciężko się śpi.
