Takiej okazji nie mogłem przepuścić. To kolega zaczął. Siedzi obok, w pokoju i to jego wina.
Ale wyprzedawać poetów po pięć złotych, to przecież nie wypada przejść obojętnie. Jak można się nie zachłysnąć Heaneyem, jak mógłby mi się omsknąć Larkin?
Heaney w tłumaczeniu Sommera to był mój pierwszy Heaney. Zanim jeszcze dostał Nobla, wygrzebałem jego „Człowieka z Tollund” w którymś z numerów „Literatury na Świecie” sprzed mojego urodzenia (te kolorowe rządki z cyferkami – można się było zakochać w ich systematyczności). Wszystkie cztery wiersze o umarłych z bagien równie piękne. Przyroda i wieś opisywane tak soczyście, że czujesz swoją tam, w starej Irlandii, obecność. Proza poetycka z dzieciństwa: coś pomiędzy Issą Miłosza a „Dziećmi z Bullerbyn”.
Z kolei Larkin w przekładzie Dehnela bardziej pasuje do mnie ze swoją posępnością i pesymizmem, z tą pewnością marności i nieuchronności. Nie tylko widzi nadciągającą otchłań w sobie i dla siebie, ale też rozpoznaje ją w pustych kościołach, ginącym krajobrazie i poczuciu, że wszystko wolno. Opowiada w sumie o tym samym, co Jan Patocka, ale łatwiej jest go odczytać. (Bliżej autorowi bloga do poetów niż do filozofów).
Larkin kazał spalić swoje dzienniki, prowadzone przez całe życie.
Larkina nie lubił Miłosz. Z jednej strony pochwała smaku życia i smaku dżemu truskawkowego, z drugiej ciągłe przeczucie śmierci.
Larkin do deszczu pasuje.
(Seamus Heaney, Kolejowe dzieci, tłum. Piotr Sommer, Biuro Literackie 2010; Philip Larkin, Zebrane, tłum. Jacek Dehnel, Biuro Literackie 2008)
