
Sobota i niedziela, zwłaszcza niedziela, wpędzały w stan błogi. Oczywiście stan błogi nie może wiecznie trwać, a w poniedziałek to już zupełnie. Najpierw na rowerach dotarliśmy na Muranów, później była beza z widokiem na Krakowskie, potem „Lore”.
Chwilami oglądało się ten film jak dobry horror. Stan lękowy gromadził się gdzieś w tobie. Trzaskanie gałęzi, ktoś obserwuje bohaterów z okienka na strychu (to jeden z najbardziej mrożących krew w żyłach sposobów budowania napięcia). Jest w „Lore” tajemnica.
Myślałem o baśniach braci Grimm: tam też radosne dzieci gubią się w lesie, ciekawość prowadzi do śmierci, a umarli straszą w domach. I ta czerwona sukienka Małgosi, czyli Lore.
Wielką zaletą filmu jest nieeuropejskie spojrzenie. O czasie niemieckiej wielkiej trwogi (używając świetnego określenia Marcina Zaremby) lub niemieckiej jesieni (o której pisze Stig Dagerman) opowiada z dystansem Australijka. Spoglądamy na winnych – jeszcze echa ostatniej lektury o Holocauście brzmią w mózgu – i sami zdobywamy się, w końcu, na współczucie.
Niemcy (tak jak u Dagermana) są krajem upadłym, krajem całkowitej społecznej anomii, wyzucia z moralności. Przypominają się książkowe pociągi z północy, których nikt nie chce wpuścić do Bawarii. Jednym z pociągów, tyle że na północ, jedzie Lore z rodzeństwem.
Wreszcie jest dom babci, do którego zmierzają. Dom na wietrznej, bezpiecznej wyspie. Niemiecki dom wyćwiczony w cnocie posłuszeństwa. Jak w „Białej wstążce” Cate Shortland usiłuje przekonać, że w tych bezpiecznych domach, nad talerzem z zupą, zaczynał się dramat niemieckiej winy.
Słowa klucze: białe kafelki z wiatrakami, porcelanowa sarenka, czarny atrament
(4,0/4,5)
