Dawno temu, w czasach mojego dzieciństwa, żadne porządne kazanie o aborcji nie mogło się obyć bez napomknienia o tej książce. Niewierząca autorka w każdym kościele (to były czasy!). Sam nie wiem, czy książka była wtedy po polsku, czy tylko o niej wiedziano.
Tym razem Oriana Fallaci jest patetyczna a ja się daję unieść patosowi tak, że nie zauważam czy jest zielone czy czerwone przy Starych Bielanach. Bo z jednej strony pisze o macierzyństwie (tego pewno akurat nie umiem zrozumieć), z drugiej – o ideałach, dla których warto umrzeć.
Przede wszystkim zaś Fallaci pisze o wolności. Przeczytana w całości jej książka nie może się spodobać ani feministkom (choć jest esejem wyzwolonej kobiety, sprzeciwiającej się dyktaturze mężczyzn, ale jednocześnie przychylającej się do tezy, że aborcja nie jest dobrym rozwiązaniem), ani księżom (Fallaci odrzuca możliwość ucieczki do religii). Mnie się spodobała, bo jestem gdzieś pośrodku.
Długo można by ją cytować. Piękna jest po prostu. Szczera w nieszczerych czasach.
