Początkowo nieprzyjemna Marci Shore w czytaniu, ale istotna. Potem wciągająca. Znając epokę i jej bohaterów za pośrednictwem J. I. i S. I. W., wciąż się czemuś dziwię. Na przykład:
temu, że Antoni Słonimski i Julian Tuwim radykalnie krytykowali religijne społeczności żydowskie w Polsce, ocierając się o agresję podobną do tej, jaką miała Simone Weil w Maroku w stosunku do uciekających z Europy rabinów. Mówimy o społeczności żydowskiej w przedwojennej Polsce a mamy na myśli środowiska zupełnie od siebie odrębne: chasydów z Lu. i skamandrytów z Ziemiańskiej;
temu, że na Łubiance była biblioteka. Aleksander Wat i Władysław Broniewski poświęcili czas więzienia na lekturę. Broniewski przeczytał trzysta książek, Wat studiował św. Augustyna i Prousta. W samym sercu barbarzyństwa zachowywali ducha. (Dziwni ci Rosjanie: nawet w katowni mają bibliotekę);
temu, że można mieć słuch absolutny do poezji i taki słuch posiadał Bruno Jasieński, co przeszkadzało mu pisać własne wiersze (bo włączał się absolutny i podpowiadał cudze słowa);
temu, że nigdy nie zainteresowałem się losami Oli i Aleksandra Watów, choć to najpiękniejsza opowieść o miłości, jaką słyszałem, więc „Wszystko, co najważniejsze” muszę przeczytać.
Znowu krąży mi po głowie pytanie o elitę. W ujęciu historycznym widzimy jednolitą wspólnotę ludzi, wielkich nazwisk. Widzimy ich nie rozróżniając. Nasza wyobraźnia przypisuje im wszystkim same pozytywne epitety, wymazuje z ich obrazów wszelkie inne odcienie. Ich wielkość utwierdzana jest nazwami ulic i szkół. Od nich mamy się uczyć. (Czasem widzimy też antyelitę – jednolotą wspólnotę antybohaterów; same negatywne cechy; wymazywanie z pamięci). Pewność wspólnoty jest potrzebna nam, żeby uwierzyć w ciągłość: należymy do grupy, którą wciąż, symbolicznie rządzą zza grobu.
Ale to nasza wyobraźnia. Marci Shore, a przedtem też Robert Krasowski, pokazują, że jednolitość to tylko wytwór naszej wyobraźni, potem reprodukowany poprzez edukację i symbolikę. Członkami tej rzekomo jednolitej wspólnoty okazują się być ludzie tacy jak my, pełni naszych cech, tych najpiękniejszych i tych najobrzydliwszych. Co więcej, między bohaterami a antybohaterami linia jest bardzo cienka. Czasem przypadek, zbyt wczesna śmierć, decyduje, że trafiasz na tę a nie inną listę.
To jest wielka zaleta „Popiołu i kawioru”: dekonstrukcja naszych wyobrażeń o wielkości i małości. Dopiero w perspektywie dramatycznej (tej perspektywie, o której pisze też Kosiński, wskazując, że ostatecznie performans przerywa śmierć) możemy oglądać rzeczywistych ludzi a nie twory zbiorowej imaginacji.

1 Comment