Sara Shilo, Krasnoludki nie przyjdą, Czarne 2013

Moje książki o Izraelu zwykle były aszkenazyjskie, a nie sefardyjskie. „Krasnoludki nie przyjdą”, którą przyniosły mi krasnoludki w prezencie (dziękuję raz jeszcze!), okazało się opowieścią całkiem odmienną od dotychczasowych. Wiał pustynny wiatr i pachniało falafelem, trudno było odróżnić bohaterów od Arabów z sąsiedniej wioski. Nawet imiona na dwoje babka wróżyła.

Chyba najbliżej tej książce do Kereta, ale pustynny wiatr to nie to samo, co szklane wieżowce Tel Awiwu. Wyobrażałem sobie miasto z powieści jako jakiś zagubiony pegeer w okolicy pozbawionej drzew (oprócz jednego, które pojawia się w narracji). Blok w kolorze piasku na tle piasku. Ten Izrael nie jest szczęśliwy: jest zlepkiem ludzi, których z jednej pustyni przeniesiono na inną i którym, w zagrzybionych mieszkankach, kazano żyć w ciągłym strachu.

Sama opowieść jest przygnębiająca (choć czasami to mało powiedziane). Nieszczęście (złe oko jak mówi bohaterka), które spadło na rodzinę powoduje, że wszyscy zaczynają uciekać w swoje własne wyimaginowane światy. Ale jak można uciekać skoro wokół pustynia i lecą katiusze? Rzeczywistość jest tak tragiczna, że aż się wydaje absurdalna (pewnie stąd Keret w moim skojarzeniu).

Jeśli książki miałyby kolory, to książka Sary Shilo ma odcień – pomijając kolor pustynny – głębokiej szarości. Tak głębokiej, że przecierasz oczy.

Dodaj komentarz