Ilekroć przejeżdżamy przez Bemowo, A. wypowiada sakramentalne: jak tu brzydko. Mnie się oczywiście podoba, ale ja jestem turpistą. Jedyne, na co mam uczulenie, to nieprzewidywalne auta z rejestracją WB, które posługują się innym kodeksem drogowym niż reszta Wa. Nas zresztą od Bemowa dzieli tylko domek z psem. Stoimy na granicy, wyciągamy ręce. O poranku wpadł mi w nie cytat z Macieja Nowaka, ale tak doskonale streszczający ideę Bemowa, że ciężko nie przepisać.
Nie pytajcie mnie, jak tam dojechać. Bemowo to dla mnie okolice, które na dawnych mapach oznaczano na biało z opisem „ubi sunt leones”, czyli tutaj żyją wyłącznie lwy. Jechałem z centrum bardzo długo taksówką, wydawało się, że kilka razy zmieniały się strefy klimatyczne, raz padał lodowaty grad, innym razem skąpały nas tropikalne burze, ludzie wyglądali jak mityczni jednoocy cyklopi i daleko niosło się szczekanie wydobywające się z psich zadów. Nawet dotarcie pod konkretny adres nie było proste, bo tradycja urbanistyczna kultury bemowskiej różni się od tej z centralnej części Warszawy i konkretny numer nosi cała parcela, a nie pojedyncza kamienica.
