(Nie wiedzieć czemu ostatnio przypadła mi do gustu metafora pływania po mieście. Dzisiejsza wyprawa komunikacją miejską po plecak (Wrzeciono) i kartę pamięci (Wola) na myśl od razu nasunęła mi „Odyseję”. Ach, gdybym miał talent.)
I
Tutaj młodzieńcy tatuują sobie na rękach odległe archipelagi.
II
Dobiłem do dzielnicy chińskich barów i automatów z grami. W tym miejscu stał dom i komunistyczna partia, a teraz jest bielizna i akumulatory. Przepraszam, czy jest tu gdzieś bankomat?
III
„Buty z koziej skóry”, „Naprawa wózków”, „Pracownia cukiernicza”.
IV
Kobieta z córką (czarna, wypukła) i z rasowym psem (grzywacz chiński, zaniedbany jak jasna cholera) wiesza na przystanku ogłoszenie: „Znaleziono rasowego psa”. Pies obsikuje latarnię. Taśma nie trzyma się latarni. Wiatr zrywa ogłoszenie. Autobus nadjeżdża.
V
Mężczyzna na siedzeniu z przodu pachnie świeżym moczem i świeżą wódką. Sto trzy skręca w Marymoncką a on rozpoczyna monolog: Jeszcze raz powiem, wybierajcie Tuska. Będziecie wodę pić, chleba nie będzie, wodę z kranu. Wszystko, k…a, obiecuje je…y. Czka znacząco.
(Tak jakby w tym mieście, w którym żyję, istniało jeszcze jedno miasto, zupełnie inne, zupełnie inne ulice. A może jest więcej tych miast. Jak w matrioszkach, jedno wyrasta z drugiego, jedno w drugim się kryje.)
