Nie umiem czytać pożyczonych książek. Po prostu czuję się nieswojo. One pewnie też. Inaczej pachną. Czytanie książek i kupowanie książek łączą się ze sobą w jeden obrzęd: od powąchania papieru przez stolik przy łóżku po – tym zajmuje się porządkująca A. – odstawienie na półkę.
Właściciel książki i reportażowego bloga słusznie ją zachwalał. „Cesarz Ameryki” pozostawia wrażenie jak byśmy byli na austro-węgierskim posterunku granicznym w Oświęcimiu i mogli obserwować coraz to nowe, pojawiające się postacie. Wielka zasługa autora, że mają nazwiska i imiona, mają wiek, i zawód, i rodzinę, i jakąś historię: nie są statystyczną masą. Wyrwani z zapomnienia.
Jest to też opowieść o mocy plotki. Pozwala sobie uświadomić np. jakim szokiem dla mieszkańców Galicji musiała być samobójcza śmierć arcyksięcia Rudolfa, przewijającego się w późniejszych ludowych legendach i wiecznie żywego jak Elvis. Inne legendy też zresztą są inspirujące jak choćby – opisana na okładce – historia o cesarzu Ameryki, który wydaje migrantom ziemię oraz o strzegącej Nowego Jorku i tamtejszej ziemi obiecanej statui Matki Boskiej z pochodnią w dłoni. A Rozalia zamiast Brazylia, ta Rozalia, święta w kwiatach.
Całkiem na poważnie, „Cesarz Ameryki” stanowi dla mnie, obok „Jest taki piękny, słoneczny dzień” oraz „Wielkiej trwogi”, tom trylogii chłopsko – żydowskiej, pozwalając obejrzeć źródła resentymentów, które z takim okrucieństwem objawiły się w czasie drugiej wojny światowej.
(Czytałem na skwerze Hoovera. Kiedy podniosłem wzrok, zobaczyłem żwawo maszerującego starszego pana w hawajskiej, brązowej koszuli. Skąd go znałem? Usiadł na ławce w kierunku Anny. Tak to on, to musiał być on, profesor D., mój promotor w czasach jeszcze niewirtualnych. Co za zbieg okoliczności: zważywszy na jego zainteresowania badawcze i pasje, tytuł „Cesarza Ameryki” (przynajmniej Łacińskiej) pasował mu najzupełniej).
