Dla większości czytelników (tudzież A.) „Czarnobylska modlitwa” Swietłany Aleksijewicz to reportaż o człowieku radzieckim. Dla mnie raczej o człowieku w ogóle, o człowieku postawionym w sytuacji skrajnie dla niego niezrozumiałej, o istocie ślepo ufającej we wszechmoc technologii, w drugiego człowieka i gorzko się rozczarowującej.
(Glosa osobista: ulica Karłowicza, trzydziesty kwietnia. Zaczyna padać deszcz. Przyjemny wiosenny deszcz z obłoków z północnego wschodu. Biegniemy z mamą szybko, szybciej, pod parasolką. Stajemy pod gzymsem meblowego przy Chopina. Deszcz pada a my czekamy. Nie wyjdziemy w ten deszcz.)
Koncepcja układu książki bardzo mi się podoba. Klasyczna budowa tragedii: trzy akty, monologi, chóry. Ten pomysł literacki tak mnie chwyta, że – w przeciwieństwie do A. – nie przeszkadza mi brak umiejscowienia narracji w czasie. Zresztą liczy się tylko to, że jest to narracja po końcu świata.
Nie chwyta mnie natomiast pomysł z oddaniem narracji bohaterom. Robi się przez to zbyt emocjonalna, zbyt tabloidowa. Szczególnie autorka powinna zachować jakiś dystans: nie mówię tutaj o chłodzie, ale o jakimś wyważeniu myśli. Tymczasem narracja autorki przypomina narrację bohaterów. Powstaje obraz bardzo subiektywny, niepoddający się weryfikacji.
(Problem z gatunkiem. Na okładce napis informuje, że to reportaż: tytuł odzwierciedla wiernie wersję oryginalną. Tymczasem lepiej opisuje ją podtytuł angielski jako zbiór oral history.)
„Los bowiem synów ludzkich jest ten sam, co i los zwierząt; los ich jest jeden: jaka śmierć jednego, taka śmierć drugiego i oddech życia ten sam” (Koh 3, 19). Dobre motto byłoby.
(Inna, ciekawa recenzja tej samej lektury tutaj.)
