(rano)
Rosjanin rano robił zdjęcie w stylu jaki preferuję w obcych miastach: żółta śmieciarka i pan w czerwonych dresach na tle Zamku Królewskiego.
Wczoraj dorożką pod Bristol jakaś para. Wyglądali jak żywcem wzięci z ostatnich lat caratu. Gazeciarz wręczył im „Gazetę Polską Codziennie”, żeby byli pewni, że zabili.
Wreszcie nieprowincjonalna. Hiszpanie jedzą jajecznicę. Chińczycy oglądają pomnik Mickiewicza. Dobierają się Rosjanie do dziewcząt w koszulkach z europosłem na skwerze Hoovera.
Parę lat temu (jeśli pamięć mnie nie myli) drugi Grunwald urządzaliśmy Niemcom w Klagenfurcie (wyszedł Tannenberg niestety). Dzisiaj znowu Psków, Smoleńsk i Ossów zarazem. Taką mamy u nas histerię z historią.
Ten mecz jak przejście Wenus. Też go nie obejrzę.
(popołudnie)
Wypuszczali nas z pracy pół godziny wcześniej, bo MECZ.
Czy język rosyjski jest językiem zwycięzców? Nie wiem czemu, ale dobrze się czuję, gdy Krakowskie takie pstre i nadzwyczajne. Jednak bardziej papieska pielgrzymka niż pogrzeb prezydenta.
Może nawet, gdyby A. była w Wa., chciałbym oglądać ten MECZ na mieście. Brzydzi mnie tylko to narodowe uniesienie: wszystkie kompleksy (skrzętnie chowane pod obrusami śródmiejskich restauracji) wychodzą na wierzch.
– Ja, proszę pani, nawet dwóch – trzech rozkładów nie znam – powiedział z prawdziwym żalem kierowca autobusu z Lu., który jeździ na czas mistrzostw do placu Wilsona.
(wieczorem)
Widziałem na zdjęciach piękne oblężenie Reserved.
Widziałem też jakichś mężczyzn z powstaniem warszawskim na koszulkach, którzy ryczeli, żeby j…ć Rosję i wołali Bóg, honor, ojczyzna. Brzydzę się takiej ojczyzny, choćby przypadkiem była moja.
A potem był ten MECZ. Wybaczcie, ale ja jednak nie umiem się odnaleźć w zbiorowej euforii i zbiorowym krzyku. Emocje mną nie wstrząsają, chociaż próbowałem – nastawiłem radio. I nic.
