Książka, którą w pociągu czytała A. okazała się, po lekturze trzydziestu stron, całkiem obiecująca. Autor nazywał się Hakamuri, Harakumi albo Hamuraki lub może jakoś podobnie: dość, że pochodził z Japonii. Co mnie uderzyło od pierwszej strony, to bezustanne odwoływanie się do kultury europejskiej. Czytam książkę bądź co bądź egzotyczną i wynotowuję z niej: Claudio Abbado dyrygujący londyńskimi symfonikami, makaron al dente, Mont Blanc, pizza z anchois…
W związku z tym, że A. mimo usilnych nalegań nie zgodziła się na to, bym kontynuował w chwili obecnej czytanie (jest na sto szesnastej stronie), europejskość prozy Japończyka pozostaje dla mnie zagadką. Właściwie trzema zagadkami:
a) Czy świat jest tak globalną wioską, że artefakty kultury europejskiej są oczywistością w Japonii?
b) Czy w tych przedmiotach w sposób zamierzony ukryte jest nieznane mi w chwili obecnej znaczenie?
c) Czy też sprytny autor z kraju kwitnącej wiśni zaplanował eurocentryczną kampanię marketingową?
