„Tylko ci, którzy zajmowali się tym, czym powinni,
czyli codziennością,
nie rozminęli się z Żywym Bogiem”
Kościół dominikanów, liturgia pachnąca kadzidłem. Jak dawno tu nie byłem.
Jaki błąd popełniałem nie chodząc na wieczorną studencką mszę właśnie tam.
Słowa łacińskich pieśni otulają mnie teraz szalem i czuję się rozanielony.
A obok jesteś Ty. Jałowiec w naszych włosach.
A rekolekcje głosi ojciec Wacław. Jego słowa mówią o codzienności,
o królestwie niebieskim, które człowiek może poznać poprzez szczęście, to cielesne też.
I wreszcie słowa o chrześcijaństwie, które dopiero przed nami, a które rodzi się,
gdy ze świadomością wzywamy Boga, i może to być chwila grzechu lub chwila rozpaczy.
W końcu, z największej rozpaczy narodziła się największa miłość.
(a dowodem, że Kościół trwa jest to, że dzieci się rodzą, to znaczy ludzie się kochają).
Piękne te słowa.
I od razu cieplej spoglądam na rzeczywistość.
(Pierwszy raz O. Wacława spotkałem mając trzy lata. Tata zaprowadził mnie do klasztoru tutamskich wizytek, gdzie ksiądz – poeta i kapelan „Solidarności” podpisywał swoje wiersze. I to jest mój pierwszy ulubiony poeta. Pierwszy, bo jego wiersze były pierwszymi poważnymi wierszami, które czytałem. I został mi sentyment do poety z charakterystycznym wąsikiem i lokami na głowie. Zresztą niedługo potem biskup wyekspediował ks. Wacława z Tutam za jego opozycyjność.
Od tej pory jakoś zjawia się w przełomowych momentach mego życia. A jego obecność i mądre słowa uspokajają mnie. W ósmej klasie byłem na jego wieczorze autorskim w Tutam, potem na drugim roku, gdy ważne egzaminy były w okolicach alei Niepodległości w Tamtu minąłem postać księdza, wówczas już jezuity, i poczułem, że między tymi dwoma miastami jest i taka, „osobowa” więź.
A potem był mój rok kryzysowy, gdy mi etnologia udowadniała, że wszystko jest relatywne a gdy trafiłem u MB Łaskawej na rekolekcje o. Wacława, jakoś się to wszystko we mnie poukładało. Świadomość, że jeżdżę 192 koło klasztoru jezuitów jakoś ciągle mnie metafizycznie z Tutam łączyła, z białymi gotyckimi łukami tutamskiego klasztoru, z dzieciństwem moim.
Była jeszcze msza w Chęcinach, w gorącą jedną pielgrzymkę. Msza w Chęcinach zawsze piękna jest. I zawsze, prawie zawsze, ociekająca upałem.
Wtedy ojciec Wacław powiedział, na przekór wielu pątnikom leciwym, że nie chodzi o to, by dojść, że sens tej drogi właśnie w drodze jest. Ot, tyle powiedział, a ja przytaknąłem, bo od kilku lat chodząc, zawsze tak sądziłem.
A przede wszytkim, w te rekolekcje u MB Łaskawej na tamtuskiej Starówce, gdy ja wpółniewierzący z boku stałem, w jednym z kazań udowodnił mi raz na zawsze istnienie Boga:
opowiedział historię o obrazie wydrapanym na jednej ze ścian bunkru śmierci w Auschwitz. Można byłoby się spodziewać, że więzień resztkami sił wydrapie tam krzyż albo swoje imię. A on wydrapał wizerunek baletnicy a la Degas. Ojciec Wacław mówił wówczas, że ta baletnica to niesamowity wyraz wiary, że śmierć nie pokona wszystkiego, że jest coś więcej, coś, co każe myśleć o pięknie człowiekowi, którego pozbawiano nawet godności. I tym mnie przekonał. Wiem, że jest coś więcej, jest Ktoś.)
