Omalże zmarnowałbym wczorajszy dzień.
(a co gorsza, co najmniej jedna osoba na tym świecie sądziłaby, że było to dla mnie niezwykle istotne doświadczenie, wspaniała okazja do przemyśleń oraz niebywała przygoda „intelektualna”[1]).
A jednak dzielnie walczyłem ze snem.
(choć w końcu uległem zupełnie, przez co wpis wczorajszy jest wpisem dzisiejszym)
Poszedłem oglądać sztukę Antypodów.
Wrażenia bardzo, bardzo, bardzo…
(w trakcie jednej z instalacji przedstawiającej bujające fale na trzech ścianach oraz szum morza, nawet mi się niedobrze zrobiło)
A jak zobaczyłem mapę świata ze środkiem w Australii, gdzie Polska była jedynie jakimś dalekim tropikiem na południu, to sobie pomyślałem, że taka perspektywa mogłaby nas dość dobrze chronić przed megalomanią postępującą.
Wstrząsający był też wielki dmuchany królik, widać na miarę australijskich możliwości.
W innej sali, co by się całkiem pomyliło, co jest dużą wyspą, a co alpejskim kraikiem, prezentowano fotografie z Austrii.
Seria ze zdjęciami osiemnastu lat życia, tydzień za tygodniem, jednego dziecka była niesamowita.
Bardzo się wpasowywała w moje rozważania o historii jedynie jednostkowej.
Jak żyjemy, i „żyjąc, tracimy życie”.
Przynajmniej wieczora nie zmarnowałem.
Przypis: 1. O ile tresura ludzi może zawierać w sobie cokolwiek z intelektualizmu
