Przeczytałem listy Edwarda.
Fascynujące.
Ten epitet „przeklęty” przy nazwie mego ukochanego Tutam.
Te wędrówki wieczne: Grudziądz, Cisna, Lądek, Annopol…
Ta przyjaźń, która rodzi się, trwa, a potem nagle umiera…
To ciągłeposzukiwanieswegomiejscanaziemi i ciągłatęsknotazajegoznalezieniem
(bardzo to jest znajome jakieś.
nie jest to dziwne, w końcu od kilku już lat
chodzi za mną jego poezja.
i przyznam czasem trudniłem się
nieudanym naśladownictwem:
na trzech dworcach pkp spałem i w dużej liczbie stodół na przykład.
A poza tym to poczucie odrębności też mnie gnębi wciąż.
Raz jest przyjemne, raz – pognębiające)
Z listów utkwiły mi w pamięci dwa:
Kartka pisana w dniu 3 maja 1966 r. z Częstochowy. Cztery linijki. Piękny antropologiczny (ba, antropocentryczny) opis tego, co się tam działo. I dźwięcząca w tym opisie nuta zachwytu wiarą, zachwytu, który od wiary jest większy i chyba bardziej się nawet Bogu podoba.
List pisany do ES przez innego młodego poetę. List zarzucający wersom „Tango triste” brak „geniuszu” i oczywiście proponujący bardziej „genialne” rozwiązania. Uzurpator tak sobie je wyobraża: „Tango – żałobny śpiew jak step wygnańczy (…) To było jak trzęsienie ziemi z zemsty”. Bardzo dobrze te słowa ukazywały zestawienie odwieczne: Mozart i Salieri, geniusz i miernota, która myśli, że też jest geniuszem.
(a teraz z niecierpliwością czekam na kolejną paczkę z merlin.pl)
