Z Tamtu tam, gdzie Tutam

Przez dwa ostatnie wieczory szczerze wygrany się czułem. Trzy razy z kolei zresztą. Kostkami rzucałem, drewno i cegła spływały, drogi rosły, miasta powstawały, pięknie było. Wszystko takie poukładane, dosłownie poukładane (i wbrew pozorom to, co piszę nie jest majaczeniem, ale opisem gry dotyczącej wyspy Catan, co potwierdzić może niedawno zdemaskowany Stały Czytelnik, który zresztą ostatnią, północną kolejkę niestety wygrał. Ech).

I tak się bardzo wygrany czułem, że jak się rano obudziłem, na błękitne niebo nad Saską Kępą spojrzałem, to poczucie triumfu we mnie jeszcze bardziej urosło (nie przeszkodziło mu stwierdzenie faktu, że mieliśmy wstać o siódmej, a nokia jak nic wskazywała ósmą).

Chwilę później w 123 w kierunku Dworca Wschodniego zmierzaliśmy, by się przekonać, że pociąg, na który się udawaliśmy w niedzielę nie kursuje.
Po gwałtownej zmianie kierunków (niebo nadal błękitne) dojechaliśmy do Dworca Centralnego z nadzieją udając się po ciasteczka do Szlenkiera. Inwentaryzacja była…

Cóż było robić… Jedynym wyjściem okazywał się bar szybkiej obsługi pewnej amerykańskiej sieci mieszczący się dokładnie pod rondem. Po rozpakowaniu setek torebek made in China okazało się, że ciastko jabłkowe (paskudne) jest porzeczkowym (paskudnym do potęgi n), a kawa (paskudna) jest bez cukru (kwestia gustu, nie ja narzekałem tym razem).

Niebo było błękitne, pola białe (że po horyzont, to chyba jasne). Wracaliśmy do Tutam.
„Tylko gdzieś ta triumfująca radość mi zniknęła”.
Pomyślałem sobie, dopijając drugi kubek niesłodzonej kawy.

Dodaj komentarz