Tym razem, dla kontrastu, kino mieściło się w górującym nad Tamtu gmaszysku z poprzedniej epoki. Ale nie budynek był ważny, ani pop-corn, na który się pokusiłem (tak jak dziś w południe zresztą pokusiłem się, moja bardzo wielka wina, na hamburgera w pewnej amerykańskiej restauracji sieciowej), ale film.
Według mnie był to film religijny (może mi się wszystko z religią kojarzy? Hm…), co więcej norweski film religijny.
Rozkładając występujące w nim struktury mityczne (ech etnologia) na części pierwsze, dało się w nim wyróżnić następujące wątki: mit ofiary złożonej za drugiego (i to było niesamowite, mi kojarzyło się z Chrystusem, ofiarowującym siebie z miłości do człowieka), archetypiczny obraz ojca, który dojrzewa do miłości, poświęcając wszystko, co ma, łącznie ze swą wolnością dla dobra nowonarodzonego dziecka, wreszcie była to opowieść o aniołach stróżach, którzy opiekują się ludźmi w sposób tak subtelny, że aż niewidoczny. W ogóle była to opowieść o miłości, większej od śmierci.
Normalnie katechizm dla agnostyków nawet. Tak siedziałem wbity w fotel, pop-corn niedojedzony. Tylko amen mi brakowało w tym wszystkim. Za to anielskie piórko unosiło się po asfalcie.
Piękna, bardzo piękna opowieść o Oslo (i o Hawajach).
(i banalna, koszmarnie banalna recenzja mojego autorstwa umieszczona powyżej)
