Moja kochana Korektorka do wpół do czwartej poprawiała moje Karaiby.
(mam szczerą nadzieję, że moje przygody z tym archipelagiem niebawem się skończą)
Ja położyłem się wcześniej. Sen mnie zmęczył.
Głos konduktora z głośnika uświadomił mi, że poranny pociąg z Tutam dojeżdżał już do Tamtu. Zadziwiające są śpiące przedziały w takich pociągach. Wchodząc, od razu zapadasz w drzemkę. I leżą uśpione postaci, poukładane w róznych kątach z torbami, szalikami. Byle jeszcze się chwycić odrobiny nocy.
Na dworcu centralnym popijałem kawę w ciastkarni Szlenkiera, zagryzając senność zziębniętymi wczorajszymi ciastkami jabłkowo-cynamonowymi.
A na zewnątrz było szaro. Wisiała mgła. Ona w tym mieście chyba nigdy nie opada. Wszytko było szare. Domy były szare. Ludzie byli szarzy. I ja z przerażeniem zauważyłem, że stałem się szary. Szary punkt w poszarzałym tłumie.
Znów dziś śnił mi się klasztor. Znów koszmar i nie mogłem się dobudzić. Tym razem Ksieni mówiła o katastrofie. A to, co mówiła było do końca przesiąknięte regułą klasztoru. Ogrom ludzkiej tragedii okazał się być problemem decyzyjnym (czy jakoś tak, sen się powoli rozmywa) nowomianowanego wojewody. A potem Ksieni zmieniła temat. Poczułem, że nie mam własnej refleksji. Przynajmniej na temat, o którym mówiła. Na temat, którym żyć mają mnisi i nowicjusze…
Idee Platona. Redukcja kartezjańska…Tak daleko sięgał ludzki umysł. Lecz nowicjusze nie powinni tam sięgać…O, Boże, chcę się obudzić. I nie mogę. Ksieni mówi…
Wszyscy nowicjusze wstają, nakładają na swoje twarze maski. Maski, które nie wyrażają już nic. Wstają i krzyczą „Colbert jest fantastyczny, Colbert jest fantastyczny…”.
Budzę się zlany potem.
