
Tak się zagalopowałem z tym wszystkim. I z kolegą R.
Że zapomniałem.
(w ogóle czytelników i nieczytelników przepraszam za personalne wstawki, ale czasem się można zdenerwować, nie? Odtąd będzie apersonalnie lub może nawet depersonalnie. W końcu nikt nie musi wiedzieć, że istnieje kolega R., skoro sam nie raczyłem się przedstawić. Ale przyjmijmy, że kolega R. istnieje i ma się dobrze. Tudzież przyjmijmy, że autor tych słów też istnieje. Choć nie wiem, czy ma się równie dobrze. Bredzi w każdym razie).
Zapomniałem, że wczoraj.
(powinno być to pisane przed północą, ale jako, że się zapomniałem, to mi data się zmieniła. Choć tu należy zauważyć, że w Kingston na Jamajce lub w Castries na Santa Lucia, a nawet w Port of Spain na Trynidadzie i Tobago jest nadal dzień wczorajszy).
Wczoraj były urodziny.
Joannesa Chrysostomusa Wolfgangusa Theophilusa.
Mozarta.
Dwieście pięćdziesiąte.
(a ja wciąż jestem zachwycony jego „Requiem” i wciąż moim ulubionym filmem jest „Amadeusz”. I ta scena: „A teraz smyczki… prawdziwe piekło”. I ten głos „Con-fu-tatis ma-le-dictis”)
(Czas wracać do Karaibów)
